piątek, 30 grudnia 2016

"Łotr 1" - udane lądowanie!

     Przyznaję się szczerze i bez bicia, że nie należę do grona wielkich fanów "Gwiezdnych wojen". No po prostu mnie to jakoś nie kręci, mimo, że doceniam fenomen jakim stała się ta seria.  Zeszłoroczne "Przebudzenie mocy" nie było specjalnie mocno, przeze mnie, oczekiwane, ale mimo, iż nie wzbudziło jakiegoś specjalnego zachwytu, to jednak okazało się przyjemną rozrywką. Natomiast "Łotr 1" okazał się całkowicie zaskakujący.
Wszyscy wokół zachwycali się lub, co najmniej, powściągliwie chwalili. Stwierdziłam, że nie po to mam Unlimited żeby się ograniczać. Przy nadarzającej się okazji wybrałam się na seans, a efekt jest taki, że mam ochotę po raz pierwszy zapoznać się szczegółowo z historią z odległej galaktyki.

Ciężko omawiać oddzielnie film, który tak bardzo przynależy do większej całości, jednak "Łotr" sprawdza się doskonale nawet jako osobna opowieść. Poznajemy ekipę, dość przypadkowych, bohaterów, którzy postanawiają stawić czoła Imperium. Może  nie od razu przejąć władzę w Republice, ale jednak swoim czynem ułatwić późniejszy triumf rebelii.


Ogromnym plusem całego filmu są bohaterowie. Wydawałoby się, że "Gwiezdne wojny" bez Luka Skywalkera nie mają racji bytu, ale jednak nie jest to prawdą. "Łotr 1" jest jednostką złożoną ze specyficznej mieszanki charakterów i motywacji. Jest to kolejny już film w gwiezdnym uniwersum oparty na postaci kobiecej, ale w przeciwieństwie do nieciekawej Ray z "Przebudzenia mocy", tutaj poznajemy Jyn Erso, córkę podejrzewanego o współpracę z Imperium inżyniera, konstruktora Gwiazdy Śmierci. Jyn nie jest fanką Imperium, ale jednak niespecjalnie interesuje ją polityka i zbrojne bunty. Nie walczy dla Rebelii. Jak sama mówi, poglądy polityczne to luksus, na który ją nie stać. W kontrze do niej stoi Cassian Andor, żołnierz szczerze oddany buntownikom, który dla dobra Rebelii dopuścił się wielu niegodziwości, nieustannie wierząc w słuszność swoich czynów. Dołącza do nich uduchowiony ślepiec oraz jego waleczny kompan, imperialny pilot, który szuka odkupienia i robot, który mówi to co "myśli".
Można pewnie rozpisywać się o niedociągnięciach scenariusza z jednej strony, a licznych nawiązaniach do oryginalnej trylogii z drugiej. Każdy, prawdziwy fan na pewno wyjdzie z sali ze świecącymi się oczami na widok ukrytych w filmie niuansów, tak bardzo oddających jej klimat. Na pewno nie można narzekać na brak akcji. Mimo, że nabiera ona tępa dopiero po dość długim wstępie, ale jak już się rozkręci to nie odpuszcza. Jest też sporo wyważonego poczucia humoru. Mamy też szansę przyjrzeć się szerzej funkcjonowaniu zarówno Rebelii, jak i Imperium. Widzimy też jak wygląda życie na okupowanych planetach i lepiej poznać, wydawałoby się, że dobrze już znany świat. Dla mnie osobiście seans "Łotra 1" był świetną rozrywką! Na początku wspomniałam, że był zaskakujący, a to dlatego, że wyszłam z seansu ze szczerą chęcią nadrobienia zaległości w mojej znajomości "Gwiezdnych wojen", a o to nigdy bym się nie podejrzewała.

czwartek, 1 grudnia 2016

"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" wcale nie takie fantastyczne.

Należę do pokolenia, które na Harrym Potterze się wychowało. Pamiętam jaką ekscytację wzbudzały premiery kolejnych tomów powieści o młodym czarodzieju. Świat głosił renesans czytelnictwa wśród młodzieży. Ekranizacje kinowe były kwestią czasu, by w końcu stać się obowiązkowymi pozycjami w telewizyjnej ramówce. Osobiście zdarzało mi się czytać opasłe tomiszcza po nocach, bo ciężko było znaleźć moment na przerwanie lektury. Te pozytywne emocje i wspomnienia pokierują milionami ludzi udającymi się na seans "Fantastycznych zwierząt", które dla mnie są zwykłym chwytem marketingowym.
Z jednej strony jest to film, który powstał dla miłośników Harrego, którym, od premiery ostatniej części, brakuje magicznego świata, a z drugiej trochę dla tych, raczej młodszych, którzy dopiero będą go poznawać (o co na pewno zadbają rodzice). Niestety nie sprawdza się, w żadnej z tych form.

Wbrew pozorom brak Harrego Pottera, czy innych postaci znanych nam już wcześniej, jest dużym plusem filmu. Nie oczekujemy niepotrzebnej kontynuacji, nie musimy się z niczym konfrontować. Dostajemy zupełnie inną opowieść, nowych bohaterów, którzy mają szansę sami nas do siebie przekonać, ale żeby było im łatwiej, osadzeni są w znanym nam już świecie. Szkoda tylko, że ci bohaterowie są tak nieciekawi...
Główny bohater to Newt Scamander, średnio rozgarnięty koleś, który pojawia się w Nowym Jorku, w czasach prohibicji z walizką pełną magicznych stworzeń, ale jest na tyle gapowaty, że gubi je po drodze. W wykonaniu Eddie'go Redmayne'a jest potwornie irytujący! Cała jego kreacja opiera się na przekrzywianiu głowy i patrzeniu w dół... Dosłownie non stop... Jest też panienka, w której się zakochał (z wzajemnością). Najpierw ona chciała mu przeszkodzić, a potem pomagała. Generalnie nuda! A na dodatek sama postać panienki jest okropnie nieciekawa... No i na tych postaciach mają się podobno opierać jeszcze cztery filmy. Na najnudniejszych postaciach ever!!! Mnie to skutecznie zniechęca, pewnie tylko ciekawość i sentyment powiodą mnie do kina na kontynuacje. Poza dwójką nudnych bohaterów mamy jeszcze grubego mugola Polaka, który odpowiada w filmie za komizm i jego miłość, infantylną blondynkę. Jest też stowarzyszenie czarodziejów, którzy ukrywają się przed resztą ludzkości, chociaż ten wątek skutecznie został zmarnowany w finale. No i ten zły, w wykonaniu Colina Farrella, który tutaj zdecydowanie jest najciekawszym punktem. Jedyną postacią, która nas interesuje, która wzbudza jakiekolwiek emocje! Ehhh jaka szkoda....
Tak, tak. Fantastyczne zwierzęta też są, ale mam wrażenie, że pełnią rolę pretekstu; zdecydowanie marginalną. A na pewno nie dowiadujemy się gdzie je znaleźć.

Naprawdę żałuje, że powstał film oparty niemal wyłącznie o, wielokrotnie już powtarzane, schematy. Film bez ciekawych postaci, bez interesujących antybohaterów, bez punktu zaczepienia. Film, który nie sprawdza się jako osobna historia, ale też nie potrafi przykuć uwagi jako introdukcja do szerszej opowieści. Nie wiem co z tego wyniknie, ale na razie pozostało rozczarowanie i powrót do czytania :Harrego Pottera"

sobota, 26 listopada 2016

"Sprzymierzeni". Wojna, szpiedzy, miłość, zdrada i... nuda!

   
 Zanim zaczęłam pisać o "Sprzymierzonych" postanowiłam poczytać co zostało już o nim napisane. Okazało się, że film jest raczej dobrze przyjęty, sporo recenzji było pozytywnych, mimo zwrócenia uwagi na mankamenty filmu. Cóż, dla mnie "Sprzymierzeni" to film po prostu nudny...

     Opowiada historię dwójki szpiegów, którzy poznają się w Casablance aby wspólnie wykonać niebezpieczną misję. Najbardziej romantyczne miasto świata sprzyja rozkwitaniu uczuć, więc między bohaterami szybko pojawia się chemia, której nawet wojna niestraszna. Ich romans przeradza się w małżeństwo, zakładają rodzinę, lecz wkrótce ich szczęście zostaje przyćmione przez cień zdrady.

Wydawać by się mogło, że będzie to doskonała historia szpiegowska, trzymający w napięciu film akcji, a do tego namiętny romans i wyciskający łzy, dramat. Z tego wszystkiego zostaje tylko dramat. Dramat widza, który zdecydował się na seans. Film ten nie sprawdza się ani jako opowieść o szpiegach, ani o kochankach. "Sprzymierzeni" podzieleni są na dwie, bardzo wyraźne części. Pierwsza, opowiadająca o misji w Casablance jest zbyt krótka i niedopowiedziana, żeby sprawdzić się jako film akcji, natomiast druga jest zbyt nudna i, niestety, pozbawiona emocji, żeby wywołać łzy w naszych oczach. Największą bolączką tego filmu jest Brad Pitt... To na nim i na zjawiskowej Marion Cotillard skupia się cała historia, to te postacie zajmują praktycznie 90% czasu ekranowego. Jednak Brada Pitta oglądać się nie da... Być może jest to wina charakteryzacji, ale nie zmienia to faktu, że nie mogłam znieść jego grymasów i twarzy pozbawionej jakiejkolwiek emocji. To trochę tak, jakby oglądać Pinokia, udającego prawdziwego chłopca... Plus za to, że "Sprzymierzeni" nie są filmem długim i ta nuda nie trwa w nieskończoność. Wizualna warstwa jest bardzo stylowa, ale niektóre sceny aż ociekają kiczem, więc na koniec nie można nawet powiedzieć, że całość ma klasę.
Jestem rozczarowana.

poniedziałek, 21 listopada 2016

"Jestem mordercą" czyli opowieść o polskim wampirze.

     PRL, lata 60 ubiegłego wieku. W Zagłębiu grasuje Wampir. Brutalnie zabija kobiety, a milicja jest bezsilna, mimo coraz większej ilości ofiar. W momencie, gdy z rąk seryjnego zabójcy ginie bratanica pierwszego sekretarza pojawia się niezwykła presja, żeby złapać mordercę i ogłosić sukces.
W tym momencie poznajemy głównego bohatera. Młodego, inteligentnego oficera MO, który wie, ze za funkcją przywódcy grupy zadaniowej nie kryje się nic dobrego. Dzięki zastosowaniu analizy komputerowej i profilowania psychologicznego szybko udaje się złapać Wampira. Teraz trzeba tylko wszystkich przekonać, że złapało się tego właściwego.

   
Historia, która zainspirowała twórców filmu do dzisiaj wzbudza wiele kontrowersji. Nigdy odpowiednio nie udowodniono winy skazanego, głośny proces był medialną farsą, w śledztwie było wiele niezgodności. Film "Jestem mordercą" zupełnie pozbawia nas jakichkolwiek wątpliwości. Jasno pokazane jest stanowisko autorów. Skazany był niewinny.
Film ten daleki jest od kryminału i wszyscy, którzy właśnie tego gatunku się spodziewali mogą nie być usatysfakcjonowani. Natomiast, postawiona teza o niewinności pozwala nam zagłębić się w interesujący dramat psychologiczny. Jest to niemal studium przypadku człowieka zniszczonego przez władzę, człowieka zniszczonego przez chciwość, człowieka zniszczonego przez chorobę, a w końcu człowieka zniszczonego przez człowieka.

     Najmocniejszą stroną tego filmu są aktorzy, a szczególnie pierwszoplanowy duet Haniszewski - Jakubik. Ich relacja jest niezwykle szczera, poruszająca. Obserwujemy jak milicjant zmienia się z dobrego, ciepłego człowieka, w bezwzględnego karierowicza, natomiast grany przez Jakubika - Kalicki to postać, która raz wzbudza odrazę, raz strach, a przy kolejny spojrzeniu - litość.
Nie jest to film, który ogląda się szczególnie łatwo i przyjemnie. Dominuje beznadzieja PRLu. Jednak twórcy pozwolili sobie na pewną dawkę humoru, która nic całości nie odejmuje.
To co mnie osobiście drażniło to ten jednoznaczny wymiar i dosłowność wyrazu.

poniedziałek, 7 listopada 2016

O niezwykłej odwadze. "Przełęcz ocalonych"

"Przełęcz ocalonych" to głośny film ze względu na postać Mela Gibsona. Jest to jego wielki powrót jako reżysera i absolutnie nie można mu odmówić, ze jest to powrót udany.

Po pierwsze, Gibson wybrał sobie doskonały temat. Obsesja Amerykanów na puncie ich narodowego bohaterstwa jest silniejsza niż środowiskowy ostracyzm. Ale nawet pomijając ten aspekt, historia Desmonda Dossa to fantastyczna opowieść o niezwykłym człowieku i jako taka broni się doskonale na ekranie.

Film Gibsona to opowieść w trzech aktach. Ten podział jest bardzo prosty i wyraźny,ale nie wpływa to na negatywny odbiór całości.

AKT I
Dzieciństwo Desmonda z początku zostaje nam przedstawione jako beztroskie i pełne radości, jednak szybko okazuje się to dziecięcą przewagą nad smutnym losem rodziny wojennego weterana, który nie potrafi pogodzić się z przeszłością, więc topi smutki w alkoholu sprawiając ból całej rodzinie. To już tutaj kształtuje się w młodym chłopaku niechęć do wszelkiej przemocy.
To tutaj, po kilkunastu latach poznaje swoją pierwszą, wielką miłość.

AKT II
Stany Zjednoczone zostają zaatakowane. Młodzi mężczyźni tłumnie zapisują się do armii by bronić swojej ojczyzny. Za przykładem swego ojca i brata, również Desmond zaciąga się do wojska. A gdy odmawia służby z karabinem zostaje postawiony przed sądem wojskowym. Zanim trafi na front musi stoczyć batalię o własne przekonania i ideały, nawet gdy na szali jest jego wolność. Bo Desmond nie poszedł do wojska, żeby zabijać, ale żeby ratować życie. Pragnie być sanitariuszem.

AKT III
Piekło wojny. W całym, najgorszym jej wymiarze. Amerykańscy żołnierze, na dalekim Pacyfiku muszą zdobyć Hacksaw Ridge by zdobyć Okinawę i zrobić krok w stronę zwycięstwa. Japończycy witają ich ogniem, bronią, śmiercią i pogromem. W tym piekle Desmond Doss nie traci nadziei. Kierują swoje modlitwy w stronę Boga zdobywa się na niezwykły czyn i ratuje od pewnej śmierci 75 kompanów. Bez broni zostaje bohaterem wojennym.

Jak już wspomniałam, życie Desmonda Dossa to gotowy scenariusz na film, ale w rekach Mela Gibsona, dodatkowo zyskuje epicką oprawę. Film jest bardzo dobrze zrealizowany. Doskonale przedstawia nam samego bohatera, dokładnie wiemy czym się w życiu kieruje, jakim jest człowiekiem, co jest dla niego ważne i co go ukształtowało. Mocno podkreślona zostaje religijność Dossa, co dla wielu okazuje się zarzutem wobec filmu, dla mnie jednak jego wiara jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym na osobą żołnierza. Początkowe sceny szkolenia wojskowego zaczynają się dość niewinnie, właściwie komediowo. Jednak to co czeka na nas później szybko rozwiewa tan swoisty wojenny romantyzm, tak chętnie ekranizowany w komediach o wojsku czy miłosnych historiach z wojną w tle.
Sceny na Okinawie to jedna z najlepiej przedstawionych sekwencji wojennych, jakie widziałam. Pierwsze starcie trwa chyba kilkanaście minut bez przerwy, nie zwalnia ani na moment. nawet nie jesteśmy w stanie policzyć zabitych i rannych. Te ujęcia to naprawdę majstersztyk!

O "Przełęczy ocalonych" można napisać wiele dobrego, pewnie można temu filmowi również wiele zarzucić. Ja jednak wyszłam z kina zachwycona, niezwykle poruszona odwagą i siłą prostego człowieka, który pragnął uratować "tylko jeszcze jednego".
Naprawdę polecam gorąco bo ten film, mimo całej swojej brutalności, chwyta za serce!

czwartek, 3 listopada 2016

NADRABIAM ZALEGŁOŚCI: "Marsjanin"

"Marsjanin" to film, który długo był dla mnie wyrzutem sumienia. Wszyscy wokół go polecali, wszyscy jednoznacznie twierdzili, że jest niezły, mój brat co chwilę pytał, czy już go oglądałam, a mi jakoś z nim nie było po drodze. No bo w sumie co ciekawego może być w filmie o człowieku, który zostaje sam na Marsie i hoduje tam ziemniaki??? Świeżo po seansie stwierdzam, że jednak coś ciekawego się znajdzie:)
"Marsjanin" zaczyna się, gdy misja na czerwonej planecie trwa już jakiś czas. Kilkuosobowa załoga zbiera próbki i bada nowe tereny. Nadchodzi burza, która zmusza astronautów do ewakuacji. Niestety, w wyniku wypadku, jeden z nich ginie. NASA wydaje smutny komunikat, o jego śmierci, a tymczasem widz dowiaduje się, że jakimś cudem Mark Watney żyje! Został sam na Marsie, na szczęście ma bezpieczną bazę i racje żywnościowe. Jednak nie wystarczą one na 4 lata, a dopiero wtedy można spodziewać się kolejnej misji NASA.
Mark znajduje się w sytuacji beznadziejnej. Niejeden człowiek stwierdziłby, że zje, co ma do zjedzenia i po prostu umrze. On jednak nie poddaje się i postanawia, że zrobi wszystko, by przeżyć.
Zdecydowanie postać Marka jest najmocniejszym punktem całego filmu, Matt Damon dźwiga go na swoich barkach, bo gdyby on nie był taki interesujący i zabawny, film, oparty o tę postać nie miałby sensu. Wbrew pozorom, ja czuję niedosyt tej postaci. Owszem obserwujemy jego walkę o przetrwanie, jego próby komunikacji z Ziemią i to wciąga, ale bardzo brakuje mi w tym filmie głębszego pochylenia się na tym co się dzieje w głowie faceta, który został odizolowany od ludzi na długie miesiące, we wrogim środowisku.

Z drugiej strony, obserwujemy co się dzieje na naszej planecie. Zachowanie NASA po katastrofie, podejmowanie decyzji o kontynuowaniu programów kosmicznych, a w końcu obserwacje samotnego astronauty, próby komunikacji i działania ratunkowe. To wszystko oczywiście buduje nam dynamikę filmu, ale czasami chciałoby się powiedzieć, że to jednak Mark jest gwiazdą, a nie ci wszyscy mądrale!

Nie da się jednak ukryć, że "Marsjanin" to naprawdę przyjemny film! Jest bardzo dowcipny, w taki fajny, niewymuszony sposób. Świetny pomysł na rozrywkę. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadły sceny z video blogiem! Okazuje się, że człowiekowi przychodzą do głowy naprawdę ciekawe rzeczy , gdy pogada sobie sam ze sobą ;)
 P.S. Wiem, że film jest na podstawie książki, ale nie czytałam jej, więc do niej nie nawiązuje.

środa, 26 października 2016

Demokratyczne Stany Zjednoczone kontra nazistowska III Rzesza. O filmie "Zwycięzca"

Właściwie mógłby być to wpis pod hasłem: "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI" ale muszę się przyznać, że "Zwycięzca" to film, o którym nawet nie słyszałam, dopóki nie dane mi było go obejrzeć.
Jest to, oparta na faktach, opowieść o czarnoskórym biegaczu, który przygotowuje się do udziału w Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku. To tak w dużym skrócie, bo kim był i co osiągnął Jesse Owens można dokładnie poczytać (choćby w Wikipedii :P ). Wydawać by się mogło, że będzie to historia sportowca i jego przygotować do wielkiego, życiowego sukcesu. Jednak dla mnie film ten ma zupełnie inny wymiar.

Akcja toczy się w latach 30 ubiegłego wieku. W Stanach Zjednoczonych obowiązuje segregacja rasowa. Czarnoskórym nie wolno mieszkać z białymi, w autobusach mają wyznaczone strefy, nie chodzą do tych samych fryzjerów, co biali. Ale wolno im studiować. I właśnie na uniwersytecie Jesse dostaje szansę trenowania w drużynie lekkoatletycznej, a dość szybko okazuje się, że chłopak jest do tego stworzony! Między nim, a charyzmatycznym trenerem rodzi się przywiązanie, szacunek, a w końcu przyjaźń. Niezwykły talent i pasmo sportowych sukcesów, niekoniecznie idą w parze z poukładanym życiem osobistym, bo wraz z popularnością, w życiu Owensa pojawia się wiele pokus.
Jednak w tle historii biegacza toczy się polityczna rozgrywka. Igrzyska w Berlinie, już "pod panowaniem" Hitlera, przyjmowane są niezbyt entuzjastycznie. Komitety Olimpijskie na całym Świecie wzywane są do bojkotu, jako wyrazu sprzeciwu wobec nazizmu. Po burzliwych dyskusjach USA postanawia jednak wziąć udział w imprezie.
Jednym z reprezentantów jest Jesse Owens, czarnoskóry lekkoatleta, który po przyjeździe do Berlina dowiaduje się, że nie ma tam oddzielnych mieszkań dla białych, a nawet może usiąść w restauracji i razem z innymi zjeść posiłek przy jednym stole. Ta scena właśnie była dla mnie niezwykle symboliczna. Bo czym właściwie różniła się stawianie rasy aryjskiej nad żydowską od uznawania białych panami??? Pewnym odarciem z pozorów jest rozmowa, którą Owens prowadzi z niemieckim skoczkiem tuż po zawodach. Stwierdza wprost, że w Berlinie jest lepiej traktowany niż u siebie. Fakt, od Hitlera gratulacji i uścisku dłoni się nie doczekał, ale od prezydenta Stanów Zjednoczonych również... Nawet na przyjęcie na jego cześć wchodzić musiał wejściem dla personelu, bo głównym wchodzili biali, a żaden z nich nie miał na koncie czterech złotych medali.
Zdaję sobie sprawę, że "Zwycięzca" nie jest filmem wybitnym. Jest dość "cukierkowy" i schematyczny. Sprawdza się jako ekranizacja ciekawej historii, jednak dużo lepsze wrażenie robi, gdy spojrzymy na niego jako na porównanie dwóch postaw dyskryminacji.

wtorek, 18 października 2016

"Inferno" - kiepska ekranizacja, kiepskiej książki.

"Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie" 

Taki napis powinien być umieszczany przy salach kinowych, na których wyświetlany jest najnowszy film Rona Howarda na podstawie kolejnej powieści Dana Browna. Podobno jest to już czwarta książka w serii, a człowiek ma wrażenie, że czyta w kółko tą samą dokładnie powieść. Wiem co mówię, poświęciłam się i przeczytałam wszystkie cztery... I nawet oglądałam filmy ("Zaginiony symbol" mimo, że jest trzecią częścią serii, nie został zekranizowany). 

"Kod Leonarda da Vinci" wchodził w atmosferze skandalu. Przedstawiał dość obrazoburczą teorię, która mono krytykowała podstawy wiary nie tylko katolickiej. Powieść szybko stała się popularna i szeroko omawiana. Fabułę znali wszyscy, a najlepiej chyba, ci, którzy jej nie czytali. Nie da się ukryć, że wartka akcja i wiele odniesień do kultury, historii i religii, nawet jeśli były nieprawdziwe, powodują, że czyta się ją niezwykle sprawnie, nawet ze świadomością, że nie jest to najwybitniejsza literatura. Ekranizacja była więc oczywista. Po sukcesie "Kodu da Vinci" przypomniano sobie, że wcześniej została napisana inna książka, więc warto ją też przenieść na ekran. I tak powstały "Anioły i Demony" czyli "Kod da Vinci 2". Teraz na ekrany kin wszedł trzeci już film reklamowany cały czas, jako kontynuacja "Kodu da Vinci". 

Profesor Langdon budzi się we florenckim szpitalu z raną głowy po postrzale, zupełnie nie pamiętając skąd się tam wziął i co właściwie robił przez kilka ostatnich dni. Na dodatek ktoś usiłuje go zabić. Z opresji ratuje go młoda lekarka (wcześniej tę rolę grała policjantka i pani od fizyki). W kieszeni znajduje tajemniczą tubę, a w niej projektor z mapą piekła, pędzla Botticellego, na podstawie opisu Dantego. Jednak slajd przedstawia zmodyfikowany obraz. W tym momencie zaczyna się wyścig po zabytkach, muzeach i kościołach w poszukiwaniu rozwiązania zagadki. Tutaj chodzi o zlokalizowanie wirusa, który ma na celu zabicie połowy ludzkości. Naszych bohaterów ściga głównie WHO (serio... ich agenci posługują się bronią chyba lepiej od FBI), ale też inna, tajemnicza firma, którą wynajął przed swoją śmiercią twórca wirusa - milioner głoszący ideę, iż przeludnienie jest największym problemem współczesnego świata i zagraża jego porządkowi. Brzmi interesująco? Uwierzcie mi, nie jest... W filmie panuje totalny chaos! Jesteśmy prowadzeni od jednego punktu do kolejnego bez zupełnego sensu! Pościg, za pościgiem, a widz w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać, za czym właściwie gonimy. To czego tak bardzo brakuje w fabule to sens... W jednej z czytanych przeze mnie recenzji, ktoś zwrócił uwagę, że przecież żyjemy w czasach Internetu, Google wie wszystko... Takie zagadki mogły się sprawdzać u Indiany Jonesa (gdzie, swoją drogą były świetne), ale nie w XXI wieku.

Co natomiast sprawia, ze ten film jest nie wart czasu? Powtarzalność... Dokładnie tę samą fabułę oglądaliśmy już wcześniej w "Kodzie da Vinci" i "Aniołach i Demonach". Jeżeli widziałeś któryś z tych filmów, właściwie widziałeś też "Inferno".

niedziela, 9 października 2016

"Wołyń"

O filmie "Wołyń" napisano już wiele, jednak nie wydaje mi się żeby temat mógł zostać wyczerpany, ponieważ każdy widz będzie ten film przeżywał na swój własny sposób, z innymi emocjami, z innym podejściem, dlatego także i ja pokuszę się o opisanie własnych odczuć, a pisze się bardzo trudno ponieważ niezwykle ciężko ubrać w słowa przeżycie, jakim był seans.


U mnie w domu zawsze mówiło się o polskiej historii, o ciężkich czasach wojny i trudnych losach Polaków. Babcie wspominały czasy wojny i do dzisiaj pamięć o tamtych czasach jest w mojej rodzinie żywa. Dlatego idąc do kina doskonale wiedziałam o czym będzie mowa, czego temat dotyka, a jednak byłam pełna obaw. Pamiętam jak emocjonalnym doświadczeniem był dla mnie seans "Róży". Dramat, który rozrywał widza wewnętrznie i wzbudzał niemy sprzeciw. Czułam, że teraz będzie jeszcze trudniej.

Film rozpoczyna się sielskim preludium do nadchodzącej tragedii. Jesteśmy na wołyńskiej wsi. Właśnie odbywa się wesele. Polka wychodzi za Ukraińca. Jesteśmy uczestnikami zabawy, poznajemy ślubne zwyczaje i radosne śpiewy młodych dziewczyn. Poznajemy bohaterów, których losy przyjdzie nam śledzić. Wszyscy są sąsiadami, mieszkają płot w płot. Polacy, Ukraińcy, Żydzi. Tę sielską atmosferę zakłócają rozmowy toczące się gdzieś w tle. Jedne dotykają dramatów narodowościowych, a inne zupełnie prywatnych. To tutaj Zosia, panienka zakochana w ukraińskim chłopcu, zostaje przehandlowana starszemu mężczyźnie z dwójką dzieci za trochę pola i trzodę. A potem przychodzi wojna i niesie ze sobą kolejne dramaty.

Ogromną siłą "Wołynia" jest odwaga, której panu Wojciechowi Smarzowskiemu nie zabrakło. Odwaga w pokazywaniu ludzkiego okrucieństwa bez owijania w bawełnę, bez ugładzania, ale z wyczuciem, którego wielu filmowców mogłoby mu pozazdrościć; odwagę w mówieniu: "tak, oni nas zabijali, ale my tez nie byliśmy krystaliczni"; odwagę skupienia naszej uwagi na jednej osobie i odwagę w przedstawieniu tej osoby. Zosia jest naszą przewodniczką na wołyńskiej ziemi. Nie jest dzielną męczennicą, nie pragnie zbawiać świata (choć stać ją na spory heroizm), nie walczy o wolność i wzniosłe idee. Jedyne czego pragnie to odrobina szczęścia, bezpieczeństwa, spokoju. Jednak to wszystko raz za razem jest jej brutalnie odbierane.
"Wołyń" jest filmem skrajnie przejmującym, który zapiera dech i wywołuje naprawdę ogromne poruszenie i emocje. Wzbudza oburzenie wobec bezsensownego okrucieństwa, żal za całe przedstawione zło i rozczarowanie z niewyciągniętych, przez lata, wniosków.

O grze aktorskiej, muzyce i zdjęciach niech piszą profesjonaliści, ja napisze tylko:
Idźcie na ten film! Idźcie i pozwólcie sobie na to przeżycie, na te emocje. Idźcie i wzruszcie się losem pomordowanych. Idźcie i zapamiętajcie! A potem przebaczcie mordercom, bo ludzki sąd nie jest sprawiedliwy (o czym doskonale się przekonujemy oglądając "Wołyń"). Niech Bóg ich osądzi.

Jednak przebaczyć, nie oznacza zapomnieć. Nam zapomnieć nie wolno...

czwartek, 29 września 2016

Trup ściele się gęsto... w Midsomer.

   
Tym razem postanowiłam napisać parę słów o serialu, gdyż więcej czasu ostatnio spędziłam przed małym ekranem. Na tapetę trafiły "Morderstwa w Midsomer" czyli mój ulubiony serial kryminalny.

Jest to serial, na który trafiłam zupełnie przypadkiem. Oglądałam namiętnie ekranizacje powieści Agathy Chriestie i na pewnym forum znalazłam wpis sugerujący, że "Morderstwa w Midsomer" to idealna propozycja dla miłośników klasycznych kryminałów.
     Serial również powstał na podstawie książek. Tak naprawdę to zaczerpnięte z nich są postacie i główne wątki początkowych odcinków. Po raz pierwszy do Midsomer trafiamy w 1997 roku, a serial cieszy się niesłabnącą popularnością, więc doczekał się 110 odcinków ( 90 minut każdy!), a kolejna seria właśnie jest kręcona i spodziewać się jej można w 2017 roku.

Cała akcja toczy się w fikcyjnym hrabstwie - Midsomer, o którym wiemy tylko tyle, że leży gdzieś na angielskiej prowincji. W Couston, stolicy hrabstwa, mieści się wydział zabójstw, który ma naprawdę dużo roboty w tej, nie tak sielskiej, wiejskiej okolicy.






Głównym bohaterem jest charyzmatyczny, stateczny i obdarzony specyficznym poczuciem humoru komisarz Barnaby. Jest to postać na miarę współczesnego Herkulesa Poirota. Ma bystry umysł i wyjątkową umiejętność poznawania się na ludziach. Ja osobiście jestem wielką fanką jego humoru, który jest bardzo cięty, choć tak niepozorny.  Zawsze może liczyć na pomoc swojej wyrozumiałej żony, która, swoją drogą, posiada wyjątkową zdolność znajdowania się w centrum najciekawszych wydarzeń.
Ma też u swojego boku dzielnych pomocników. Pierwszym z nich jest naiwny i nierozgarnięty sierżant Troy, ucząc się od doświadczonego Barnaby'ego w końcu dostaje awans i wyjeżdża. Jego miejsce zajmuje dość pewny siebie Dan Scott, który nie znajduje swojego miejsca na wsi więc oglądamy go w serialu niedługo. Za to dzięki temu poznajemy posterunkowego Jones'a (mój osobisty faworyt) sympatycznego i ambitnego policjanta, który szybko zostaje sierżantem. W końcu przychodzi czas emerytury komisarza, ale bez Barnaby'ego Midsomer nie byłoby takie samo, więc jego posadę przejmuje nieco młodszy kuzyn. I to już u jego boku sierżant Jones doczekał się awansu i własnego posterunku, a do serialu dołącza młody detektyw Nelson. Nie da się ukryć, że postaci przewinęło się już sporo, ale przy serialu, który jest kręcony od niemal 10 lat, nie ma się co temu dziwić.

     No, to tyle słowem wstępu :) Wracam do tytułu tego wpisu i śpieszę z wyjaśnieniami. Oglądając uważnie wszystkie odcinki, zastanawiam się, jakim cudem w tym, całym Midsomer jeszcze ktokolwiek żyje! Średnio na odcinek przypadają trzy zabójstwa, a sposoby na ich popełnienia są naprawdę niezliczone! A poza tym były jeszcze porwania, zaginięcia, samobójstwa i wypadki. Po prostu epicentrum zbrodni! Oprócz tego w Midsomer były duchy, "zmartwychwstania", sekty, okultyzm, masoni, klątwy, czarownice, szantaże, fałszerze, wojny rodów i wiele, wiele innych, naprawdę interesujących wątków. Midsomer miało także swoje własne Krwawe Gody, które niewiele ustępowały tym z Westeros ;)

     Ten serial ma swój, niepospolity styl, który rzeczywiście może przypaść do gustu miłośnikom Agathy Christie. Każdy odcinek to zamknięta historia, z mnóstwem postaci, z których każda wnosi w sprawę coś specjalnego. To nagromadzenie wątków i niespieszna akcja sprawia, że widz przed telewizorem analizuje toczące się śledztwo i sam szuka rozwiązania. Wszystko to okraszone jest sporą dawką poczucia humoru i pięknymi pejzażami angielskiej prowincji. Oczywiście, z czasem wkrada się pewna schematyczność i powtarzalność, a także, wraz z nowoczesnością, traci się unikalny klimat, mimo to dla mnie ten serial jest ogromną przyjemnością. Mimo, że nie wywołuje wielkich emocji, ani nie gwarantuje niezapomnianych przeżyć czy uniesień na pewno pozostanę jego fanką. Mam nadzieję, że kolejna seria mocno uszczupli ludność Midsomer.

wtorek, 20 września 2016

Magia sali kinowej; kiedy nawet słaby film nie zraża. O "Sługach bożych", czyli co poszło nie tak.

     Jest w kinie pewna magia. I nie mam tu na myśli tego, że jesteśmy w stanie wydać pół wypłaty na nadmuchaną kukurydzę i rozcieńczoną colę, ale fakt, że ten wielki ekran stwarza unikalną atmosferę i zapewnia skupienie, niemożliwe do osiągnięcia na kanapie w domowym zaciszu. Siadając w kinowym fotelu absolutnie całą swoją uwagę kierujemy na wyświetlany film, nic nas nie rozprasza (no, chyba że szeleszczące towarzystwo), film nie jest dodatkiem do prasowania, czy jedzenia. Śmiem sądzić, że w tym krótkim momencie jest wszystkim, co nas interesuje. Nawet gdy nielimitowane wizyty w kinie skutkują kolejnymi rozczarowaniami, to jednak nigdy jeszcze nie pojawiło się u mnie znużenie, ani chęć odpoczęcia od seansów. Ja osobiście tęsknię do sali kinowej, do jej atmosfery, a szczególnie gdy nie jest wypełniona po brzegi, gdy mogę cieszyć się nią na wyłączność.


      Było o rozczarowaniach i słabych filmach. "Sługi boże" właśnie najlepszy przykład. Zapowiadał się dość interesująco. W końcu miało być śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci młodej dziewczyny, która rzuciła się z wierzy kościoła. Miało być mrocznie i tajemniczo, A wyszło... jak zwykle. Szkoda, bo jednak za każdym razem mam nadzieję, że ojczyste kino czymś mnie zaskoczy... Ale do rzeczy. "Sługi boże" to film, który kuleje w wielu elementach.

Bohaterowie są bezbarwni! I co z tego, że Bartłomiej Topa świetnym aktorem jest, kiedy grany przez niego komisarz Warski jest postacią wyciętą z szablonu. Policjant z własnym kodeksem moralnym i niezidentyfikowanymi problemami osobistymi. Takich widzieliśmy już w kinie dziesiątki razy. Partnerująca mu niemiecka funkcjonariuszka jest właściwie niewidoczna, a to chyba największy ból, napisać bohatera, którego równie dobrze mogłoby nie być. Ci źli są tak źli, że wiemy to tylko patrząc na ich miny, wcale nas nie interesuje nic więcej na ich temat. Natomiast Małgorzata Foremniak gra postać, która nie może chyba się zdecydować czy chce być doktor Zosią czy jej demonicznym przeciwieństwem... I tu moją największa bolączka, bo ta bohaterka mogłaby być naprawdę ciekawa, ze względu na uwikłanie w dość destrukcyjną relację. Jedyną ciekawą postacią jest organista, grany przez Adama Woronowicza, który ma dość konserwatywne podejście do Kościoła i przezywa wewnętrzne rozdarcie, ze względu na kryzys wiary. Tylko co z tego!? W połowie filmu zupełnie nam znika...

Zdjęcia są absolutnie klimatyczne! Jest w nich mrok, którego brakuje w scenariuszu. Wrocław w kamerze wygląda jak tajemnicze, pełne strachów, ale mimo wszystko urzekające miasto. Tutaj z mojej strony ogromny plus!
Niestety nic nie jest w stanie zatuszować słabej fabuły. Napięcie początkowo budowane jest powoli ale skutecznie, tylko po to by w pewnym momencie zupełnie stracić zainteresowanie widza i zakończyć film, w nudny i rozczarowujący sposób.
Ogólnie mógł to być niezły film, ale ostatecznie odniosłam wrażenie, że twórcom po prostu zabrakło pomysłu.

środa, 7 września 2016

Z cyklu: "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI" ("Eddie zwany Orłem" oraz "Dama w Vanie")

  • O cyklu "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI"
     W mojej głowie zrodził się pomysł takiego cyklu na blogu ponieważ nie zawsze, mimo szczerych chęci, udaje mi się oglądać wszystkie premiery filmowe. I nie mówię tu o filmach, których i tak nie planuję obejrzeć, bo zupełnie mnie nie interesują, ale o takich, na które czekam, lub ciekawość na ich temat mnie zżera, a z różnych powodów znikają mi z repertuaru nieobejrzane. Są to też bardzo często klasyki filmowe, których jakoś nie miałam okazji wcześniej zobaczyć. 
     
     Bardzo długo do takich nieobejrzanych klasyków należała u mnie "Casablanca" ale już zaliczyłam i obiecałam sobie, że nigdy więcej! 

     Także, jeżeli będę pisała o filmie, który już dawno na ekranach nie gości to wpis zatytułowany będzie właśnie jako: "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI"

  • "Eddie zwany Orłem"
Eddie skakać niespecjalnie umiał, ale cieszył się tym jak mało kto!
     Pierwszy film, który umknął mi z kin to "Eddie zwany Orłem", lekka, zabawna opowieść o chłopaku, który jako dziecko obiecał sobie, ze zostanie olimpijczykiem. Mimo fizycznych przeszkód, trenował, a właściwie usiłował trenować, każdą, możliwą dyscyplinę, by w końcu dojść do wniosku, że na letnie igrzyska nigdy się nie dostanie, ale przecież są jeszcze zimowe! Tak zaczęła się jego przygoda z nartami. Na lokalnym podwórku odnosił nawet sukcesy, jednak Brytyjski Komitet Olimpijski wprost zapowiedział, że nigdy nie będzie ich reprezentować, więc zdeterminowany Eddie postanowił na własną rękę zakwalifikować się jako skoczek narciarski. 
     Jest to film, oparty na faktach. Eddie Edwards zrobił naprawdę sporą furorę, jako najgorszy skoczek narciarski. Film dość luźno opowiada jego walkę o kwalifikację na igrzyska w Calgary w 1988 r. 
     Jego uniwersalny wydźwięk to radość z tego, co się robi; determinacja w dążeniu do celu, mimo kłód pod nogami i docenianie sukcesów, osiąganych według własnych możliwości. 
Lekki, przyjemny film na rodzinne popołudnie. 

  • "Dama w vanie"
    Nawet bardzo małe rzeczy mogą dawać mnóstwo radości.
     Dla mnie to film niezwykły. Kameralny, jakby teatralny. Zwiastun zapowiadał dość lekką komedię, a okazał się być zachętą do czegoś dużo lepszego. 
Film rozpoczyna się hukiem na tle ciemnego ekranu, a następnie widzimy starszą panią, pędzącą samochodem z rozbitą i zakrwawioną przednią szybą. Właściwie nie wiemy co się stało, bo później ta starsza pani jest już niezrównoważoną włóczęgą, która parkuje swojego vana na pewnej eleganckiej ulicy w Londynie, przemieszczając się tylko spod jednego domu, pod inny. Samochód, który jest jej mieszkaniem staje się elementem krajobrazu i postrachem dla wytwornych mieszkańców, którzy chętnie plotkują, licząc na to, że ich podwórko zostanie pominięte. Nowy mieszkaniec - pisarz i dramaturg, lituje się nad starszą panią i pozwala jej zaparkować zaśmieconego vana na swoim podjeździe. Mam on tam stać kilka tygodni, a zatrzymuje się na dłużej. Między wrażliwym pisarzem, a ekscentryczną starszą panią zawiązuje się osobliwa więź. To przywiązanie, a z czasem i specyficzna przyjaźń wpływa nie tylko na tą dwójkę, ale i na okolicznych mieszkańców. 
     Ta opowieść o międzyludzkich relacjach mnie bardzo wzruszyła. Jest trochę jak przypowieść, która pokazuje jak wiele w nasze życie możne wnieść drugi człowiek, a także ile my możemy uczynić dla tych, wokół nas. 
     Serdecznie polecam "Damę w vanie" miłośnikom dobrego aktorstwa. Ten film, w prostej formie daje nam prawdziwą perełkę w osobie pani Maggie Smith i, niczym jej nieustępującego, Alexa Jenningsa. 

sobota, 3 września 2016

Cena talentu. "Boska Florence", czyli pieniądze to nie wszystko.

      "Boska Florence" to film promowany hasłem o najsłynniejszej śpiewaczce operowej, która nie umiała śpiewać. Zabawny zwiastun przyciągnął widzów mających nadzieję na lekką komedię. Jestem przekonana, że wielu z nich wyszło z sali rozbawionymi i usatysfakcjonowanymi, gdyż historia Florence Foster Jenkins to komedia w czystej postaci.

 
   Bogata kobieta za wszelką cenę postanawia zostać śpiewaczką, mimo że, jak się okazuje w pierwszej chwili, gdy tylko zaczyna śpiewać, kompletnie nie jest do tego stworzona. Jednakże, wspierana przez ukochanego męża, zachęcana przez grono opłaconych wielbicieli i przekonana o własnym talencie rozpoczyna niespodziewaną karierę.
     W filmie tym nie brakuje jednak gorzkich nut (i nie mam tu na myśli wyłącznie, niemiłosiernie fałszującej Florence), bowiem bohaterka umiera na syfilis, którym zaraził ją pierwszy mąż, leczona jest arszenikiem, a każdy dzień jest dla niej darem, gdyż żyje z tą chorobą już niemal 50 lat. Florence pragnie uznania, pragnie blichtru estrady, a jedyne co dostaje to opłacone oklaski i wątpliwe przyjaźnie, naraża się na śmieszność, a w tych nieco wrażliwych, może liczyć wyłącznie na litość.

     Jeżeli chodzi o, wcielającą się w tytułową postać, Meryl Streep, to ja osobiście mam wrażenie, że jest ona już konkurencją wyłącznie dla siebie samej. Jest doskonała, jak w każdej swojej roli i zapewne zgarnie nominację do Oscara, za swoje fałsze, jednak mnie jej kreacja nie zachwyca. Niczego jej nie można odmówić, po prostu chyba przyzwyczaiła nas, że jest świetna i brakuje pewnego efektu "wow". Natomiast, partnerujący jej, Hugh Grant podbija serce jako niewierny, ale niesamowicie oddany mąż! Mimo upływu czasu nie zatracił swojego chłopięcego uroku, a tylko zyskał dojrzałość i klasę.

     "Boska Florence" to nie tylko historia o kobiecie, która mimo przeciwności podążała za marzeniami, to także opowieść o tym że, nawet za wielkie pieniądze, najcenniejszych rzeczy kupić się nie da.

niedziela, 14 sierpnia 2016

O wyższości literatury nad filmem, na przykładzie "Jasona Bourne'a"

Nigdy nie uważałam się za fankę filmów (jak i powieści) typowo sensacyjnych. Dlatego też nigdy wcześniej nie widziałam "Tożsamości Bourne'a" ani żadnej z kolejnych części. Swoją przygodę z amnezją agenta zaczęłam, od najnowszego filmu "Jason Bourne" i wygląda na to, że tym wygrałam.

Jason Bourne na celowniku, a właściwie pod lupą.

Moim zdaniem "Jason Bourne" to naprawdę niezły film. Akcja toczy się dynamicznie, od samego początku widz zostaje wciągnięty w wir, który do samego końca trzyma go w napięciu. Co ważne, nawet dla kogoś, kto nie zna historii tytułowego bohatera, odbiór filmu jest jasny i zrozumiały.      

 Kiedy już udało mu się dojść do siebie po wcześniejszych wydarzeniach, kiedy odsunął się już od świata wywiadu i tajnych misji, kiedy już znalazł sposób żeby radzić sobie z wewnętrznym napięciem, wtedy własnie kontaktuje się z nim była agentka CIA proszą o pomoc. Bourne zostaje wyciągnięty z ukrycia prosto w kolejne rozgrywki Agencji. Staje przeciw planom permanentnej inwigilacji jednocześnie odkrywając prawdę o śmierci swojego ojca, która, swego czasu, pchnęła go prosto w macki tajnych operacji wywiadowczych. Starając się odkryć plany dyrektora CIA, jednocześnie musi walczyć o życie, gdyż poluje na niego, żądny krwi wynajęty morderca, na usługach Agencji. Ponownie, nie wie komu może zaufać, a kto stara się go tylko wykorzystać do własnych celów. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to fabuła wybitna. Powiedzmy sobie szczerze - jest banalna, ale spełnia się doskonale jako kanwa do ukazania niezwykle widowiskowych pościgów i doskonale zagranych scen walk. I to jest mocną strona filmu, który świetnie sprawdza się jako rozrywkowe kino sensacyjne.

To teraz dlaczego uważam, że dobrze wyszłam na tym, że nie oglądałam wcześniejszych części.
Po seansie "Jasona Bourne'a" wyszłam naprawdę zadowolona i od razu postanowiłam (nie, nie obejrzeć!) przeczytać książki, które stanowiły podwaliny wcześniejszej trylogii. Na drugi dzień już zaczęłam "Tożsamość Bourne'a", która absolutnie mnie wciągnęła! Powieść czyta się doskonale. Poznajemy historię, wyłowionego z morza agenta, z amnezją, który usiłuje dowiedzieć się kim jest i kto na niego poluje. Śledzimy jego zmagania, a także działania Carlosa, płatnego zabójcy, który za wszelka cenę pragnie się Jasona pozbyć, a poza tym możemy poznać sytuację w CIA i chaos u byłych zwierzchników Bourne'a. Absolutnie polecam książkę wszystkim, którzy mają ochotę przeczytać coś niewymagającego, a ciekawego.

Po lekturze bardo chciałam obejrzeć filmową ekranizację. Ależ się rozczarowałam! Ja rozumiem, że konieczne są uproszczenia, ale film całkowicie odziera książkę z tego co w niej najlepsze. Zatracona zostaje sama istota powstania Jasona Bourne'a jako superagenta, brakuje dramatyzmu w relacji między nim, a Marie (która w filmie zgodziła się pomóc mu za pieniądze). Ehhh szkoda gadać. Może gdybym nie przeczytała książki, stwierdziłabym, że "Tożsamość Bourne'a" to po prostu średnio udany film sensacyjny, ale po lekturze powiem tylko, że cieszę się, że wcześniej go nie oglądałam, bo na pewno bym po książkę nie sięgnęła.

Czy obejrzę pozostałe części? Pewnie tak, ale tylko, żeby porównać jak wiele brakuje im do literackich pierwowzorów.

piątek, 29 lipca 2016

"Star Trek: W nieznane" czy aby na pewno?

    Z "nowymi" Star Trekami zapewne problem mają miłośnicy oryginalnych serii. Ja mam ten komfort, że przed filmem z 2009 roku, Star Trek był mi znany jedynie z powodu obsesji Sheldona, bohatera "Teorii Wielkiego Podrywu", wobec tego oglądam tę serię jako świeży widz, bez specjalnych oczekiwań i porównań. W związku z tym trudniej mnie rozczarować. A jednak, kiedy po raz trzeci dostaje się niemal tę samą fabułę to nawet widz nieskażony porównaniami dostrzega pewną powtarzalność.

"Star Trek: W nieznane" to powrót znanych nam już,  z wcześniejszych filmów, bohaterów:
- kapitana Kirka, który odczuwa pewne zmęczenie kosmicznymi podróżami i zastanawia się nad przyjęciem posady w sztabie,
- komandora Spocka, który z kolei rozważa karierę w dyplomacji,
- doktora McCoy'a, który robi co może, żeby nie wpaść w tarapaty i, jak zwykle, niekoniecznie mu się to udaje,
- i całej reszty załogi U.S.S. Enterprise, która raczej stanowi zapychacz ekranowy i tło dla czołowych graczy, niż pełnokrwistych partnerów.
 Do tej wesołej kompanii dołącza nowa bohaterka, na którą, wraz z rozwojem fabuły, scenarzystom chyba trochę zabrakło pomysłu.
Z resztą, pomysłowość kuleje również, jeśli chodzi o fabułę. Tym razem bohaterowie musza stawić czoła arcytrudnemu wrogowi i jego kosmicznej armii. Jak zwykle wydaje się to zadanie nie do osiągnięcia, a jednak zwierają szeregi i (tu chyba nikogo nie zaskoczę) dają radę. Cóż praktycznie w obu poprzednich częściach było to samo...

Ale nie jest aż tak źle! "Star Trek" ma od pierwszych minut bardzo dobre tempo, które utrzymuje się na wysokim poziomie do samego końca. Już na początku, wraz z bohaterami zostajemy wciągnięci w pułapkę, która rozwija się wraz z pościgami we wnętrzu rozbitego statku, ucieczką w przestrzeń kosmiczną, czy akcją ratunkową i odbijaniem zakładników. I naprawdę można wrobić wielkie "WOW" po zobaczeniu Yorktown! No i oczywiście m\dostajemy całe mnóstwo dobrego humoru, który naprawdę zadowala!

Ogólnie "Star Trek: W nieznane" cierpi na powtarzalność, ale jest filmem efektownym i zabawnym, więc jeżeli nie szukamy niczego odkrywczego, można spokojnie poświęcić swój wolny czas załodze U.S.S. Enterprise.

sobota, 23 lipca 2016

W komediowej otoczce o (nie)dużym problemie. "Facet na miarę".

Według zwiastunów, które bardzo mnie zachęciły, "Facet na miarę" miał być lekką komedią o pięknej, długonogiej blondynce, która zakochuje się w bardzo niskim facecie (126 cm).

Spotkali się zupełnie przypadkiem, po tym jak Alexandre znalazł telefon Diane, zaczęli znajomość od skoku ze spadochronem,a potem miało być już tylko przyjemnie, ale w głowie blond piękności zaczęły pojawiać się wątpliwości, bo przecież wyobrażał sobie życie z wysokim Księciem z Bajki...

Moim zdaniem, jest to film poruszający naprawdę istotny temat, tego, jak postrzegają nas inni, i jakie to ma dla nas znaczenie. Wiadomo, że gdyby historia była opowiedziana w kręgu zupełnie przeciętnych ludzi, raczej nie "zrobiłaby szału", ale tutaj mamy piękną prawniczkę, za którą obracają się wszyscy na ulicy i niezwykle bogatego, interesującego faceta, któremu po prostu brakuje wzrostu. Oczywiście on jest dobry, niemal krystaliczny, właśnie realizuje pewien superważny projekt, jest autorytetem dla swojego syna, a ten jest w ojca wpatrzony jak w obrazek, i nawet do głowy by mu nie przyszło się zbuntować. No właśnie, ta schematyczność drażni mnie w tym filmie najbardziej. Brakuje mi rozwinięcia tych wizerunkowych zmagań, brakuje mi dojrzałości decyzji. Ale w końcu to tylko bajka, którą ogląda się miło.

A jak jest w życiu? To jak oceniają nas ludzie staje się dla nas wyznacznikiem naszej samooceny. Na każdym kroku weryfikujemy swoją wartość w oczach innych ludzi, w ekranach telewizorów i w okładkach magazynów. Ale my nie zawsze możemy ukryć swoje braki zasobnością portfela. Pytanie czy powinniśmy? Kurcze, ludzie! Nie jesteśmy idealni, ale każdy nas jest wartościowy. Jednych będą boleć szyje od patrzenia w górę, innych plecy od pochylania się, grunt, żeby robić to z uśmiechem na ustach! Taka moja refleksja po seansie :)

środa, 13 lipca 2016

Niedostatecznie dziki "Tarzan: Legenda"

     Ostatnio mam pecha do filmów, które w taki, czy inny sposób mnie rozczarowują. Podobnie jest w przypadku legendarnego Tarzana, co do którego mam bardzo mieszane uczucia.
No ale po kolei.
Alexandra Skarsgarda ogląda się przyjemnie, jednak jako wampir w "Czystej krwi" miał w sobie zdecydowanie więcej ognia.

"Tarzan: Legenda" to całkiem poprawny, wizualnie satysfakcjonujący film (i nie mam tu na myśli wyłącznie Alexandra Skarsgarda skaczącego po drzewach bez koszuli). Opowiada historię Tarzana, obecnie cywilizowanego dostojnika w wiktoriańskiej Anglii, który wyrusza z powrotem do afrykańskiej dziczy aby pokrzyżować kolonialne plany królestwa Belgii wobec Kongo. Na miejscu musi stawić czoła nie tylko dawnemu wrogowi, który czyha na jego życie, ale także żądnemu władzy i bogactwa wysłannikowi króla Belgów. Towarzyszy mu oczywiście urocza Jane i amerykański doktor. Dzięki scenom retrospekcyjnym poznajemy także całą legendę Tarzana: śmierć jego rodziców, życie w dżungli wśród małp, pierwsze spotkanie z Jane, a także poznajemy powód, dla którego wódz Mbonga pragnie jego śmierci.
Niby wszystko jest O.K. jest akcja, jest przygoda, jest znany motyw, dla wielu widzów będzie to powrót do dzieciństwa i wakacyjnych seansów serialowego Tarzana. Dla mnie jednak jest niedosyt.
   
     Wydawałoby się, ze tak znany motyw jest twórcom praktycznie podany na tacy, że wystarczy tylko go ładnie sfilmować i wszyscy będą zadowoleni. W praktyce dostajemy Tarzana, który patrzy z ekranu raczej smutno i melancholijnie niż dziko. Jest także Jane, która w zamyśle miała być damą, niepotrzebującą ratunku z opresji, radzącą sobie charakterem i ciętym językiem, a finalnie jest śliczną buzią Margot Robbie, której zdecydowanie charyzmy brakuje. Czarny charakter to kolejne wcielenie Hansa Landy ("Bękarty wojny") w wykonaniu Christopha Waltza. Nie zawodzi jedynie Samuel L. Jackson gdyż jego dr. Williams napisany został jak postać typowo komiczna i taka dokładnie jest.

Niestety bohaterami "Tarzan: Legenda" nie stoi, a to właśnie oni powinni być jego najmocniejszą stroną. Fabularnie jest w porządku chociaż brakuje napięcia, niewiadomej... Nie jest to na pewno film zły i myślę, że wielu widzów wyjdzie z seansu bardzo zadowolonymi. Sprawdza się jako rozrywkowe kino w upalne wieczory. Ja po prostu spodziewałam się widowiska nieco bardziej dzikiego.

czwartek, 7 lipca 2016

"Projektantka" - klapa na całej linii

     Kiedy w większym gronie decydujecie się obejrzeć film, nie jest łatwo wybrać coś, czego żadna z osób nie widziała, a co wszystkim ma szansę się spodobać. U nas padło na "Projektantkę".
Zachęcający był opis filmu, który mówił o dziewczynie wracającej z wielkiego świata do małego miasteczka by odkryć tajemnice z przeszłości. wcześniej widziałam również zwiastun, który obiecywał pełną humoru i złośliwości opowieść o kobiecie, która nudne życie miejscowych wywraca do góry nogami za pomocą maszyny do szycia i ekstrawaganckich projektów. Brzmi nieźle prawda?
Pamiętacie tę scenę w "Titanicu", gdy Kate wychodzi z samochodu w takim pięknym kapeluszu?   Od razu mi się przypomina :)


Niestety w filmie dostajemy:


  •  przypadkowo poszatkowaną kaszankę scen i ujęć, z której niewiele wynika, a sensu próżno szukać - taki zabieg miał pewnie na celu wprowadzenie dynamizmu i budowanie fabuły w dwóch liniach czasowych. Moim zdaniem powoduje to niespójność filmu i naprawdę drażni podczas oglądania.



  •  fabułę, w której właściwie nie wiadomo co co chodzi... - jest trochę o, wspomnianej wcześniej tajemnicy z przeszłości, jest trudna relacja głównej bohaterki z matką, jest też nieco o modzie, wkraczającej do małego miasteczka, no i oczywiście jest też płomienny romans i satysfakcjonująca zemsta. Generalnie, mamy po trochę wszystkiego, ale niczego konkretnego.



  • najgorszy z możliwych aktorski duet - Kate Winslet (swoją drogą naprawdę znakomita aktorka) udaje, że jest sporo młodsza niż w rzeczywistości, a Liam Hemsworth, który mógłby być jej synem, udaje, że ma za zadanie coś więcej niż pokazywanie gołej klaty...

  • bardzo kiepsko dobraną muzykę, która osobno może się bardzo podobać, jednak w tym filmie buduje sztucznie nadmuchany dramatyzm.
Ogólnie film wypada słabo i przede wszystkim, rozczarowuję względem zapowiedzi.


czwartek, 30 czerwca 2016

"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" - efekciarski odgrzewany kotlet.

20 lat temu, gdy powstawał "Dzień Niepodległości", efekty komputerowe i technika filmowa znacznie odstawały od tego, czym obecnie dysponują filmowcy; jednak filmy, mimo niedociągnięć wizualnych bywały lepsze, bo stawiały na ciekawy scenariusz i niezłych aktorów. I to jest moim zdaniem główna przewaga protoplasty nad kontynuacją z XXI wieku.

Pomysłem twórców było chyba zrobienie ulepszonej wersji filmu, który swojego czasu odniósł niezły sukces, jak na opowieść o kosmitach atakujących Ziemię. Jednak nie zawsze nowe, znaczy lepsze.
W "Dniu Niepodległości: Odrodzenie" mamy rewelacyjne efekty specjalne. Myślę, że nie można temu zaprzeczyć, tylko poza nimi jest bezsensowna historia i słabe postaci.

Po dwudziestu latach od inwazji kosmitów, przenosimy się do alternatywnej rzeczywistości, w której na Ziemi panuje pokój, bo wszystkie narody zjednoczyły się w obronie planety przed pozaziemskim wrogiem; ukradliśmy obcą technologię i zbudowaliśmy broń, nowe środki transportu, bazę na Księżycu, na który podróżuje się krócej, niż autostradą do Krakowa, nawet niemal rozszyfrowaliśmy kosmiczny język, a Obcych trzymamy w więzieniu. Nieźle, nie? Tylko nagle jeden ze statków, pozostawionych na Ziemi, zaczyna świecić i okazuje się, że lecą kolejne, tym razem jeszcze groźniejsze, z którymi nie mamy szans. Wszyscy bohaterowie stają w gotowości do walki, chociaż każdy powtarza, że tym razem Ziemia nie przetrwa ataku. Na szczęście żaden z widzów nie jest na tyle głupi, żeby w to uwierzyć. I tutaj jest kolejna, słaba strona tego filmu. Brakuje mu napięcia. Nikt nie siedzi, w trakcie seansu, wyczekując co się stanie, zastanawiając się, czy ludzkość przetrwa. Ja osobiście tylko czekałam kiedy przylecą ci, których spisano na straty, i cudownie uratują świat.

Wiadomo, że jeżeli kręci się kontynuację, to trzeba postawić na znane postacie. Wraca więc waleczny prezydent Whitmore, który teraz jest nieco schorowanym starszym panem, wraca też doktor Levinson i jego zakręcony tatuś. Ale dostajemy też zastrzyk świeżej krwi. Tutaj prym wiedzie znana twarz Liama Hemswortha, w roli zbuntowanego pilota, stery przejmuje także córka prezydenta Whitmore'a i syn kapitana Hillera, którego w oryginale grał Will Smith, ale obecnych twórców już nie było na niego stać. Młode pokolenie jednak zawodzi. O ile jeszcze widok Liama Hemswortha na ekranie jest przyjemny dla oka, o tyle oglądanie Maiki Monroe, w roli córki prezydenta, już po prostu boli.

Co by nie pisać, dla mnie ten film to strata czasu i pieniędzy, głównie tych, przeznaczonych na produkcję. A przecież jeszcze czeka nas kontynuacja, w której to my zaatakujemy kosmitów... Strach się bać.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

"Zanim się pojawiłeś" czyli o zarażającym uroku melodramtau.

     Ewidentnie się starzeję i to w zastraszającym tempie! Jeszcze niedawno nawet do głowy by mi nie przyszło wybrać się na coś, co z założenia ma być wyciskaczem łez. Niektórzy twierdzą, że starość - nie radość, ale jeśli idzie ona w parze z przypadkowymi wyborami takich sympatycznych filmów to ja poproszę :)
Od zawsze pałałam szczerą nienawiścią do wszelkiego rodzaju romansów, melodramatów i im podobnym filmom, które tak chętnie oglądały moje koleżanki, wspólnie popłakując nad wzruszającą miłością. Dlaczego wybrałam "Zanim się pojawiłeś", doskonale wiedząc, jaki to gatunek filmowy? Nie oszukujmy się... Dla Emilii Clarke! A dokładniej z powodu mojego uwielbienia postaci, kreowanej przez nią w "Grze o Tron". Może nie jest to najlepszy powód, ale mi jednak wyszedł na dobre.
"Zanim się pojawiłeś" to historia Lou - nieco oryginalnej, młodej dziewczyny, z małego angielskiego miasteczka, która dostaje pracę jako opiekunka sparaliżowanego, po wypadku, chłopaka. Wnosi w jego życie spontaniczność i szeroki uśmiech. Gdy odkrywa, że Will pragnie zakończyć swoje życie, postanawia zrobić wszystko, aby odwieść go od tej decyzji, aby poczuł radość życia.
Nie powiem, że jest to film, który wywrócił moje życie do góry nogami i zmienił sposób postrzegania świata, ale zdecydowanie nie mogę odmówić mu mnóstwa uroku. I tutaj zdecydowanie króluje Emilia Clarke, która jest absolutnie cudowna! Być może jej postać jest przerysowana, ale wcale mi to nie przeszkadza! Reszta ekipy nieźle jej partneruje. Brawa należą się Samowi Claflinowi, który grając wyłącznie głową musiał przedstawić tak wiele...

Wyrazy uznania kieruję w stronę wszystkich panów, którzy dzielnie wytrzymali na sali kinowej, zaciągnięci tam przez partnerki :) Moim zdaniem "Zanim się pojawiłeś" to naprawdę wart obejrzenia film, jednak zdecydowanie bardziej dla pań.
Żałuję tylko, że nie oglądałam go sama w domu, bo mogłabym swobodnie ryczeć, a w kinie jednak starałam się dzielnie tamować łzy :P

wtorek, 7 czerwca 2016

Filmowa pocztówka z Krakowa - "Bóg w Krakowie"


    Miałam przyjemność spędzić ostatnio weekend w pięknym Krakowie, który, choćby nie wiem co, nigdy mi się nie znudzi! Nieco wcześniej obejrzałam film "Bóg w Krakowie". Właściwie sama nie wiem dlaczego. Chyba bardzo mi się nudziło. Fakt, że jest to film pokazujący kilka, naprawdę urzekających, zdjęć miasta. Przedstawia go niemal magicznie i klimatycznie. Właśnie ta klatki (jak na zamieszczonym zdjęciu) są najmocniejszą i, śmiem twierdzić jedyną dobrą, stroną tego filmu.

     "Bóg w Krakowie" to film opowiadający kilka historii, toczących się w dawnej stolicy, Wszystkie opowiadają o ludziach zagubionych, szukających odpowiedzi, borykających się z problemami. Na końcu okazuje się, że właściwą odpowiedzią na wszelkie problemy jest modlitwa i nawrócenie. Ogólnie, jak na wojującą katoliczkę popieram i stwierdziłabym, że jest to naprawdę świetna sprawa, gdyby to nie było przedstawione w taki banalny i, nie raz, absurdalny sposób. Poszczególne historie raczej się ze sobą nie łączą, a nawet jeśli to w ledwo zauważalny sposób. Ten zabieg sprawia, że oglądamy film pocięty, porwany, zupełnie niespójny. Dla mnie osobiście było to męczące. Oprócz wielu (raczej nieciekawych) bohaterów mamy w filmie dwie postacie: św. Brata Alberta, który pełni rolę obserwatora i narratora całości, oraz Złego Ducha, który kusi, raz w bardziej, raz w mniej zauważalny sposób.
    Jedynym pozytywnym aspektem jest fakt, że ten film nie udaje żadnej sztuki najwyższych lotów. Powstał jako swoista reklama Światowych Dni Młodzieży i jego głównym zadaniem jest promowanie chrześcijańskich wartości i stylu życia. Założenie jest dobre, ale wykonanie leży. Moim zdaniem jest on kiepsko napisany, źle zagrany, a najgorsza jest muzyka... Piosenki chyba napisali uczniowie ogniska muzycznego i to na poziomie podstawowym.
    Niestety, jest to kolejny z filmów, który tylko potwierdza regułę, że filmy "chrześcijańskie" są słabe. A to jest ogromna szkoda, bo ogrom pozytywnych emocji, przesłania i miłości, jakie niesie moja wiara, aż prosiłby się o wystrzałową ekranizację. Po cichu liczę, że kiedyś takiej doczekam.

    "Bóg w Krakowie" to film, który na pewno sprawdzi się na lekcjach religii i spotkaniach z młodzieżą. Dla mnie jedynym pozytywem są zdjęcia Krakowa, ale nawet dla nich nie warto oglądać całego filmu. Polecam raczej wycieczkę do pięknego miasta! ;)

Dla miłośników kina akcji - "Dzień Bastylii"

     Ależ ja lubię Idrisa Elbę! Nie mogłam się oprzeć, żeby od tego nie zacząć. Jest to aktor posiadający kilka bardzo cennych cech. Jego obecność na ekranie niezwykle cieszy kobiece oko, ale nie można mu odmówić talentu, a przede wszystkich ogromnej charyzmy, która wraz z testosteronem aż kipi z kadru. Tym chętniej oglądałam "Dzień Bastylii", mimo, że nie należę do miłośników kina akcji.
Czy jest to film, który zostanie klasykiem gatunku? Szczerze wątpię, Niestety oryginalnością nie grzeszy. Czy może się podobać i zapewniać sporą dawkę rozrywki na wysokich obrotach? Zdecydowanie!
Mamy tutaj pościgi, jakich nie powstydziłby się Bond, mamy eksplozje, strzelaniny i intrygę na szczytach władzy. W końcu mamy Idrisa Elbę, który jest chłodny i nieprzewidywalny, a w duecie z Richardem Maddenem zapewnia dawkę błyskotliwego humoru.
     Film opowiada o agencie CIA, który prowadzi śledztwo w sprawie zamachu bombowego w centrum Paryża tuż przed tytułowym Dniem Bastylii. Wszystkie ślady prowadzą do amerykańskiego kieszonkowca, który jednak stara się udowodnić, że jest niewinny, a za zamachem stoi ktoś inny. Ktoś potężny i niebezpieczny. Wraz z narastającymi w całym Paryżu zamieszkami przeciwko policji, parada z okazji dnia wolności staje pod znakiem zapytania, jednak bohaterowie łączą siły i, wraz z piękną kobietą, stawiają czoła nieoczekiwanym przeciwnikom.
     Jest to film, który przyciąga uwagę widza od samego początku (pewna naga pani spaceruje sobie po ulicy) i świetnie sobie radzi  z zatrzymaniem tego zainteresowania (rewelacyjny pościg po dachach Paryża!), chociaż jak na najwyższą kategorię wiekową myślę, że można było nieco bardziej poszaleć. Mimo pewnych "ale" uważam film za całkiem udany i z czystym sumieniem będę go polecać miłośnikom kina akcji.

czwartek, 26 maja 2016

O Apokalipsie, która wyszła tak sobie. "X-Man: Apocalypse"

 

Nie da się ukryć, że o nowych "x-manach" napisano już sporo. Kto widział ten wie, kto nie widział ten zapewne przeczytał o polskich scenach, które jak na swoją niewielką objętość wzbudzają spore emocje. Tutaj najbardziej żałuję, że nie jestem w stanie przekazać na piśmie mojego brata (który powoli staje się kolejnym, po filmach bohaterem moich wpisów) parodiującego aktorów usiłujących mówić po polsku :D Przy okazji dowiadujemy się, ze Pruszków w latach 80 był porośniętą lasami stolicą polskiego hutnictwa, milicjanci gonili złoczyńców z łukami, a obywatele trzymali paszporty w szufladach. Tak, myślę, że te sceny w kolejnym filmie o mutantach, wśród polskiej publiczności na pewno wywołały uśmiechy politowania. Ale w końcu to nie one są sednem filmu! Więc do rzeczy.

     Za sprawą pewnej znanej nam już agentki CIA (tak to jej wina! trzeba było nie odkrywać tego dywanu!!!) budzi się, po tysiącach lat, potężny mutant. Uznawany za pierwszego z tego gatunku, obdarzony niezwykłymi mocami. Niestety nie docenia dorobku cywilizacyjnego i stwierdza, że najlepsze co może zrobić to po prostu zniszczyć cały świat i zbudować nowy dla siebie i swoich wyznawców. Po wydarzeniach przedstawionych w "X-Man: Przyszłość, która nadejdzie" losy znanych nam bohaterów różnie się potoczyły. Minęło 10 lat. Szkoła profesora Xaviera się rozwija i odkrywa nowe talenty, Magneto ukrywa się wśród polskiej przyrody, a Mystique podróżuje po świecie wyciągając mutantów z kłopotów. Z tego stanu wyrywa ich wybudzony Apocalypse, który szuka odpowiedniego towarzystwa i upatruje sobie Magneto jako właściwego mutanta do czarnej roboty. Przeciwko Apokalipsie i jego "aniołkom" staje dzielny profesor i jego przedszkole, bo jak się okazuje to właśnie młodzi podopieczni najbardziej się przydają.

     To teraz dlaczego, moim zdaniem, "X-Man: Apocalypse" jest filmem niezłym, ale daleko mu do bardzo dobrego. Zacznę od minusów. To już kolejny film z tej serii, w którym naprzeciwko sobie stają profesor X i Magneto, i po raz kolejny ich trudna, ale jakże niezwykła przyjaźń okazuje się kluczem do rozwiązania. Wszystko fajnie, ale to już było zarówno w "Pierwszej klasie" jak i w "Przyszłość, która nadejdzie". Sporym rozczarowaniem był dla mnie przeciwnik, czyli tytułowy Apocalypse. Miał być największym zagrożeniem, potęgą samą w sobie. Osobiście wyobrażałam go sobie jako SuperCzarnyCharakter. Obawiam się, że moich oczekiwań nie spełnił... Ta powtarzalność i niewystarczająco zły przeciwnik, moim zdaniem, są głównymi wadami filmu. Ale ogólnie nie jest tak źle!

     Jestem przekonana, że widzowie, oczekujący dobrej rozrywki, wyjdą z kina zadowoleni. Film ma naprawdę dobre tempo. Mimo, że jest dość długi, to ani na chwilę nie nuży i nie ciągnie się. A to spory plus. Jestem również pod wrażeniem, wykreowanej przez Sophie Turner, Jean Grey. Scena z feniksem wygląda naprawdę imponująco. A poza tym piękną, błyszczącą i zabawną perełką są sceny Quicksilvera. Chcemy więcej!!!

Ogólnie rzecz ujmując film podobał mi się bardzo, choć świadoma jestem, że mógłby być lepszy. Co jednak nie zmienia faktu, ze czekam na kolejne ekranizacje!

wtorek, 10 maja 2016

"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" - pojedynek godny uwagi.

 
   O "Wojnie bohaterów" napisano już wiele, więc ja rozwodzić się nie mam zamiaru. Powiem wprost: ten film to kwintesencja kina rozrywkowego; jest wszystkim tym, czego przeciętny widz szuka w świątyni X muzy!

Tak naprawdę zamiast Kapitana Ameryki moglibyśmy w tytule postawić dowolnego z ekipy Avengers i niewiele by to zmieniło, a jednak to Steve Rogers przykuwa uwagę, bo to właśnie on staje przed kluczowym dylematem: bronić przyjaciela bez względu na wszystko, czy podporządkować się oczekiwaniom społeczeństwa. Już zwiastuny zapowiadały naprawdę ciekawe starcie, a jednak kiedy dowiadujemy się o o właściwie chodzi, praktycznie niemożliwe jest nie stanięcie po jednej ze stron, a wybór wcale nie jest jednoznaczny. Bo czy można być bohaterem kosztem istnień niewinnych? 

Śmie twierdzić, że jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy film z tej serii. Dostajemy naszych ulubionych bohaterów, którzy dają nam popis swoich możliwości stając przeciw sobie, mamy widowiskowe pościgi, starcia, mamy konflikt, w który sami się angażujemy. W końcu, mamy także nowe postacie, znane lepiej, lub gorzej. Osobiście najbardziej podoba mi się scena wprowadzająca Czarną Panterę. Styl tej postaci jest absolutnie hipnotyzujący, a obsadzony w tej roli Chadwick Boseman, od samego początku sprawia, że szczerze mu kibicujemy. Pojawia się także Spiderman, który do tej pory nie miał szczęścia do ekranizacji, a tym razem momentami skrada show. Jest fantastyczny! Razem z Ant-Manem powodują salwy śmiechu wśród widowni. 

Scena faktycznego starcia drużyny Kapitana Ameryki i drużyny Iron Mana to gratka zarówno dla prawdziwych fanów komiksu, jak i miłośników kina akcji. Sama sekwencja trwa chyba kilkanaście minut i jest choreograficznym majstersztykiem. Podobnie zresztą jak finałowe starcie Kapitana z Iron Manem. 
Zemo, który pełni tu rolę czarnego charakteru jest zepchnięty na dalszy plan, jest właściwie tylko narzędziem, którego zadaniem jest wywołać wojnę domową w ekipie dotąd niepokonanych mścicieli. Nie da się ukryć, ze z zadania wywiązuje się doskonale. 

"Wojna bohaterów" to film, który naprawdę celnie trafia w gusta widzów i pobudza oczekiwania wobec tego, co jeszcze Marvel przygotowuje.
Ja była, ubawiłam się przednie i czekam na więcej! 

niedziela, 17 kwietnia 2016

"Księga dżungli" - uczta dla oka

     Dawno już nie wychodziłam z kina z takim szerokim uśmiechem, jak po seansie "Księgi dżungli"! Jestem nią absolutnie zachwycona!

     Nie jest to żadna nowa adaptacja powieści Kiplinga, a wiernie odtworzona, aktorska wersja znanej i lubianej animacji Disney'a. Czy to wada czy zaleta, to każdy widz sam sobie na to pytanie odpowie. Dla mnie ten film jest jak powrót do dzieciństwa, przypomina to, co tak zachwyciło małą dziewczynkę oglądającą bajkową "Księgę dżungli".
    Już w scenie otwierającej świat indyjskiej dżungli wciąga nas i zachwyca, aby następnie przedstawić nam swoich mieszkańców. Mowgli to chłopak, jako dziecko przygarnięty i wychowany przez watahę wilków, który bardzo pragnie zostać oficjalnie uznany za prawdziwego wilka, chociaż nieustannie jego prawdziwa natura podkreśla jego wyjątkowość. Jego mentorem jest czarna pantera Bagheera, a przyjacielem niedźwiedź Baloo. Wspólnie muszą stawić czoła mściwemu i okrutnemu tygrysowi. Starszym widzom fabuła jest dobrze znana, a młodszych na pewno zainteresuje już od pierwszych minut.

     Dla mnie osobiście ten film jest przede wszystkim pięknie zrobiony. Pochwały należą się młodemu Neelowi Sethi, który doskonale sobie poradził z rolą Mowgliego, a nie było to łatwe, bo partnerują mu animowane zwierzęta, które są istnymi dziełami sztuki! Zdecydowanie polecam nieco starszym widzom wybór wersji z napisami ponieważ futrzanym bohaterom użyczają głosu naprawdę niesamowici aktorzy, tacy jak: Ben Kingsley jako Bagheera, Bill Murray jako Baloo, czy Scarlett Johansson jako wąż Kaa. Mnie natomiast całkowicie uwiódł Idris Elba jako tygrys Shere Khan.
   
     W "Księdze Dżungli" każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy tutaj szczyptę fantastycznego humoru, mamy nieco ponadczasowych mądrości i mamy po prostu dobrą rozrywkę. Jeżeli pozwolicie się dżunglą zachwycić na pewno nie wyjdziecie rozczarowani.

piątek, 8 kwietnia 2016

Dramat... czyli moje zdanie na temat "Batman vs. Superman"

 

  Powiem krótko. Fanką tego filmu zdecydowanie nie zostałam. Dla mnie jest nieznośnie ciężki, niepotrzebnie długi i źle napisany.
 
     Geneza konfliktu dwóch superbohaterów została przedstawiona w pierwszej części filmu i ona jest całkiem jasna. Batman zarzuca Supermanowi brak odpowiedzialności za jego działanie, a wręcz szkodzenie ludziom zasłaniając się pomaganiem. Natomiast Superman ma pretensje do Batmana, że ten jest brutalny i działa poza prawem. Ten dylemat moralności jest naprawdę interesującym punktem wyjścia, jednakże został całkowicie zaprzepaszczony! Aż żal mi się robi kiedy pomyślę w jaki sposób konflikt został rozwiązany w dalszej części filmu.

     Ogólnie film mnie na zachwycił pod wieloma względami. Początek sprawia wrażenie zlepionych ze sobą, sprawiających wrażenie zupełnie przypadkowych scen. Miotamy się pomiędzy dwoma bohaterami, ich kobietami, słabym czarnym charakterem i jeszcze kilkoma innymi osobami, które tylko rozpraszają naszą uwagę. Druga część może jest nieco lepsza, ale tutaj niestety porażką jest postać Lexa Luthora, któremu tak właściwie nie wiadomo o co chodzi...
Panowie miotają się w wybuchowym pojedynku z kosmicznym potworem, pomiędzy nimi wdzięczy się irytująca Lois, ale nieco blasku dodaje pojawienie się u ich boku pięknej Wonder Woman. W całej tej walce jest jednak coś co niezwykle razi. Nikt już nie pamięta o co pretensje do kolegi z Kryptonu miał Nietoperz i odwrotnie.

     Niezwykłego dramatyzmu całemu filmowi dodaje muzyka. Jest ona niezwykła, jednakże moim zdaniem zbyt dramatyczna, niczym wagnerowska opera, która jednak sprawia, że komiksowe widowisko robi się dla widza nieznośne.

     Jeżeli chodzi o aktorów to pokładam nadzieję w Gal Gadot, która prezentuje się pięknie i mam nadzieję, że kolejne filmy DC pozwolą jej rozwinąć skrzydła postaci. Najtrudniejsze zadanie miał jednak Ben Affleck. Podjął zadanie, z którego wywiązał się naprawdę przyzwoicie. O pozostałych wolałabym zapomnieć.

     DC Comics ma naprawdę ciekawych bohaterów ale nie radzi sobie z przenoszeniem ich na duży ekran. Pozostaje mieć nadzieję, że "Liga Sprawiedliwości" poskutkuje wnioskami wyciągniętymi z pojedynku Batmana i Supermana, który najlepiej podsumował mój brat - miłośnik prostej rozrywki i widowiskowych ekranizacji - "generalnie film nie powala".

sobota, 19 marca 2016

"Zmartwychwstały" - film dla katechetów.

"Zmartwychwstały" to opowieść o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa widziana oczami pewnego rzymskiego żołnierza. Przystojniejszy z braci Fiennes wciela się tu w postać Claviusa, ambitnego wojskowego, który spodziewa się zrobić polityczną karierę i jest na dobrej drodze ku temu. Stacjonując w Jerozolimie ma za zadanie stłumić zamieszki w tym gorącym rejonie Imperium przed wizytą cesarza Tyberiusza. Idzie mu to nieźle, aż dostaje zadanie dopilnowania egzekucji pewnego Nazarejczyka. Wydawałoby się, że problemu nie będzie. Człowiek nie żyje, złożony w grobie, grób zapieczętowany na wyraźna prośbę kapłanów żydowskich. Aż tu nagle rankiem okazuje się, że ciała nie ma! Nie będzie to żaden spojler jeśli napiszę, że Jezus zmartwychwstał a żołnierze, którzy pilnowali grobu rozpowiadają, że uczniowie wykradli ciało. No, to trzeba przeprowadzić śledztwo. I w tym momencie film zamienia się w coś w stylu kryminalnych zagadek Jerozolimy. Temat wałkowany już na wiele sposobów zyskuje tutaj pewną świeżość, która niestety szybko się ulatnia. Clavius okazuje się niezłym detektywem bo wkrótce dociera do miejsca, w którym gromadzą się Apostołowie i osobiście spotyka żywego Jezusa. Ta chwila wszystko zmienia. Rzuca wojsko i ryzykując życiem dołącza do Apostołów żeby ponownie spotkać się z Jezusem. To spotkanie nie jest oczywiste i nie przynosi łatwych odpowiedzi, ale na pewno zmienia człowieka.

Dlaczego moim zdaniem jest to film dla katechetów? Bo to oni go najlepiej wykorzystają. Jest to film posty w odbiorze, napisany dość schematycznie, jakby idealnie na lekcję religii. Niestety jest całkowitym zaprzeczeniem słów: "błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli".

Finałowe rozczarowanie. O "Na granicy".

  Nie będę owijać w bawełnę, Filmem "Na granicy" zainteresowałam się wyłącznie ze względu na pana Marcina Dorocińskiego, który gra w nim jedną z głównych ról, a którego ja osobiście jestem wielką fanką. Później poczytałam i stwierdziłam, że fabuła brzmi ciekawie. Jest to historia byłego pogranicznika, który zabiera swoich dwóch synów w głąb Bieszczad. W dzikiej głuszy czyha wiele niebezpieczeństw, szczególnie gdy na ekranie pojawia się tajemniczy Konrad (w tej roli Marcin Dorociński).
Nie będę się rozpisywać. "Na granicy" od samego początku kusi gęstą atmosferą. Mroczną i tajemniczą. Niewiele pada słów i panuje nastrój oczekiwania. Widz siedzi i niemal obgryza paznokcie czekając na to co nastąpi. Równomiernie budowane oczekiwanie i emocje niestety nie utrzymują się do finału. Dlatego tak mnie ten film rozczarował...
Człowiek spodziewa się czegoś zdecydowanie ciekawszego niż dostaje. A szkoda, bo to mógłby być naprawdę niezły film.
Bieszczady chyba są trochę pechowe dla tych, którzy usiłują je filmować. Całkiem nieźle pamiętam szeroko reklamowany serial HBO "Wataha" opowiadający o bieszczadzkich pogranicznikach, który miał dokładnie ten sam problem. Rozkręcał się i wciągał, żeby w efekcie rozczarować w finale.
Pozostaje mieć nadzieję, że Bieszczady doczekają się swojego filmowego pomnika, ale "Na granicy" nim nie zostanie.

wtorek, 15 marca 2016

Tak dużo filmów oglądam, że nie nadążam pisać :)

 Karta Cinema City Unlimited jest moim nowym przyjacielem i powoli staje się chyba najlepszym :P
Mała rzecz, a ma niesamowitą zdolność  wyrywania człowiekowi chwil z życiorysu i ofiarowywania ich na ołtarzu kinematografii. Generalnie nie narzekam ale jak daję się skusić na kiepskie filmy to potem mogę mieć pretensje tylko do siebie. Jako, że samokrytyki nie lubię to zwalę na Unlimited fakt, że oglądałam ostatnio "Bogów Egiptu" czy "Londyn w ogniu".


Jestem pewna, że "Londyn w ogniu" znajdzie wielu miłośników. Jest to film prosty, niewymagający myślenia, właściwie czytać też specjalnie nie trzeba, bo kosztem dobrych dialogów mamy walące się budynki, niekończące się magazynki w niezliczonej ilości broni i głównie biegających bohaterów. Ale co ta za bohaterowie! Mamy tutaj samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który po raz kolejny (po "Olimpie w ogniu") udowadnia terrorystom, że chętnie odda życie dla Ameryki, i mamy jego dzielnego ochroniarza, który jak zwykle wyciągnie go z najgorszej opresji. Prezydent to dosłownie wcielenie amerykańskiej dumy, a jego dzielny bodyguard to twardziel jakich mało. Niestety, film nie ma nic ciekawszego do zaoferowania niż zmartwiona mina Gerarda Butlera. Jest to obraz wyłącznie dla wielbicieli filmów akcji, którzy nie oczekują niczego więcej ponad wybuchy, pościgi i duuużo strzelania. Mi osobiście przykro się patrzyło na tak niszczone moje ulubione miasto.

O ile jeszcze "Londyn w ogniu" oglądało się z uśmiechem na twarzy, o tyle "Bogowie Egiptu" przyprawili mnie o nieznośny ból głowy. Moim skromnym zdaniem Gerard Butler niezłym aktorem jest (wierzę w to odkąd po raz pierwszy oglądałam "Upiora w operze") jednak prześladuje go pech średnich i kiepskich ról. Ale nazwać "Bogów Egiptu" filmem kiepskim to spore niedopowiedzenie. Ten film jest bardzo słaby. To taka trochę bombka choinkowa. Piękna, błyszcząca, efektowna ale zupełnie pusta w środku.  Ogólnie film jest o złym Secie, który przejmuje władze nad Egiptem i o biednym, wspaniałym i dobrym Horusie, który musi odzyskać swoją boskość i uratować ludzi. Ogólnie film jest nudny jak nie wiem... Gdzieś tam pomiędzy Butlerem i Nikolajem Coster-Waldau (który ręce obie posiada, ale cierpi na brak oczu..) plączą się inni bogowie i jakiś chłopaczek, który jak na Egipcjanina przystało jest białym blondynem :P
Jeżeli ktoś tego filmu nie widział, a planuje to z dobrego serca ostrzegam: omijajcie go z daleka! Naprawdę, jest wiele innych filmów wartych Waszego czasu!

czwartek, 18 lutego 2016

O literaturze słów kilka.

     Ostatnio skrytykowana zostałam za swoje (najwyraźniej mierne) poczucie humoru i nieszczególnie patriotyczne podejście do rodzimej kinematografii. Hmmm bywa... ;)
Jak to podkreślił na swoim blogu mój znajomy, o gustach się nie dyskutuje.
Tym razem narażę się na krytykę z powodu mojego niezbyt entuzjastycznego podejścia do literatury pięknej.

     Zacznę od tego, że jestem ogromną fanką książek! Uwielbiam czytać całymi godzinami! Uczucie przewracania kartek i odkładania na półkę kolejnych, przeczytanych tomów jest, moim zdaniem, jednym z najprzyjemniejszych na świecie!
Czytam niemal wszystko, bez względu na gatunek, rozmiar, czy datę wydania ale zdecydowanie częściej sięgam po popularne "czytadła" niż dzieła literackie z wyższej półki.
Zdaję sobie sprawę, że są książki, które wypada w życiu przeczytać, a przynajmniej wyłącznie dobrze o nich mówić. Niestety ja mam często z tym problem ponieważ wiele z tych wybitnych dzieł po prostu nie sprawia mi przyjemności czytania...
Do dzisiaj pamiętam ile wysiłku kosztowało mnie doczytanie "Katedry Najświętszej Maryi Panny w Paryżu" Wiktora Hugo. Przynajmniej trzy razy mierzyłam się z tym tomiszczem zanim udało mi się dobrnąć do końca. Podobnie było zresztą z "Imieniem róży".
     Owszem zdaję sobie sprawę, że kryminałów czy innych popularnych czytadeł nie wypada porównywać z arcydziełami literatury ale przy Żeromskim czy Sienkiewiczu nigdy nie spędziłam całej nocy tak jak,na przykład, przy Zygmuncie Miłoszewskim i jego "Ziarnie prawdy".
Dostojewskiego też nie czyta się dla przyjemności, a raczej dla intelektualnego rozwoju i poczucia kontaktu z wyższą kulturą.

     Mimo wszystko na mojej liście do przeczytania znajduje się kilka pozycji, które w przyszłości zamierzam nadrobić z samego faktu "bo wypada". Jednak czekają one za swoją kolej bo wcześniej zamierzam nacieszyć się łatwymi i przyjemnymi "czytadłami".

     Mój Brat wychodzi z założenia, że nieczytanie wcale nie jest powodem do wstydu, a ilość książek, które przeczytał w swoim życiu można policzyć na palcach jednej ręki, a może nawet jeszcze któryś zostanie. Ja jednak nie wyobrażam sobie życia bez książek!
Ostatnio hurtowo pochłaniam kryminały Alex Kavy. wcześniej Henninga Mankella czy wspomnianego już Zygmunta Miłoszewskiego. Po długich bojach zmierzyłam się również z "Wyznaję" Jaume Cabre i mimo tego, że niesamowicie mnie ta pozycja zachwyciła, to długo trwało zanim w ogóle po nią sięgnęłam, a i tak więcej przyjemności przyniosło mi przeczytanie "Jaśnie Pana" tego samego autora.

   Na "Wojnę i pokój" też kiedyś przyjdzie czas. Może w końcu uda mi się też napisać nieco więcej o książkach, które uwielbiam, o tych, które mnie rozczarowały albo w inny sposób na długo je zapamiętam. Ale to jeszcze nie dzisiaj.

poniedziałek, 15 lutego 2016

"Deadpool" vs. "Planeta singli" czyli propozycje na walentynki 2016

     Wyprawa do kina w walentynki to naprawdę nie najlepszy pomysł. Znaleźć miejsce na parkingu graniczy z cudem, kolejki do kas ciągną się kilometrami, ludzi całe mnóstwo, sale wyprzedane co do miejsca. Kino jako sposób na randkę nadaje się chyba tylko dla par, które nie za bardzo mają o czym ze sobą rozmawiać. Ja wybrałam ten właśnie nieszczęśliwy termin bo cały tydzień pracowity i brak innej możliwości, a koniecznie chciałam "Deadpoola" obejrzeć JUŻ!

Co to jest za film!
     "Deadpool" jest krwawy, niesamowicie zabawny i zdecydowanie jest dla dorosłych!
Przede wszystkim nie jest to film dla nastolatków, które spodziewają się grzecznych żartów rodem z "Avengers" czy "Iron Mana". Deadpool jest niepoprawny w każdym calu, a jego cięte poczucie humoru niekoniecznie wpisuje się w modłę poprawności politycznej.
Ogólnie film jest bardzo dobrze opisany chociaż Ajax nie jest specjalnie wymarzonym czarnym charakterem. Braki w osobowości nadrabia buźką. Tutaj gwiazda może być tylko jedna i proszę mi wierzyć Ryan Reynolds spisuje się naprawdę świetnie, o co się osobiście bałam, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze spotkanie z komiksowych bohaterem.
Jeżeli nie jesteś specjalnie pruderyjny to zapewniam, że będziesz się doskonale na tym filmie bawił, szczególnie, że pełen jest odniesień do współczesnej (i nie tylko) popkultury, które dodają mu tylko smaku.

Drugim filmem, który był rekordy walentynkowej popularności była rodzima produkcja "Planeta Singli".
                                                           Jej, jaki ten film jest słaby....


O tym, do kogo będzie należał "happy end" możemy się dowiedzieć już z plakatu więc to nie będzie żaden spojler jeśli napiszę, że "Planeta Singli" opowiada o przeciętnej Ani, które tak się przypadkowo składa ma wcale nieprzeciętną twarzyczkę Agnieszki Więdłochy i jej rycerza na białym koniu o obliczu Macieja Stuhra. Oczywiście zanim happy end to się poznają, powoli zakochują, potem jest jakaś tragedia i wydaje się, że nie mogą być razem, a na końcu on się nawraca, a ona mu przebacza. O tym jest ten film. Serio, nie ma w nim nic więcej choćby się nie wiem jak szukało. Oczywiście po drodze jest jeszcze całe tło postaci, które są nudne i powtarzalne.

Generalnie "Planeta Singli" wpisuje się idealnie w gatunek polskiej komedii romantycznej. Nie jest ani zabawna, ani ciekawa, ani oryginalna. Ale jak widać jest idealna na spędzanie walentynek w kinie z setką innych zakochanych.

środa, 10 lutego 2016

"Zjawa", która spędza mi sen z powiek.

Nie będę się rozpisywać, bo ze "Zjawą" mam problem. Wszędzie czytam jaki to wspaniały, rewelacyjny film tylko kurcze, czemu ja tego nie dostrzegam??

Prawdziwa historia amerykańskiego trapera, który po ataku niedźwiedzia zostaje porzucony przez swoich towarzyszy na śmierć, ale cudem i dzięki niezwykłej sile woli udaje mu się przeżyć i przemierza zimowe Stany aby zemścić się na tym, który najbardziej go skrzywdził.

Jest w tym filmie jedna niezwykła, naprawdę rewelacyjna rzecz. Zdjęcia! Są po prostu piękne! To w jaki sposób ukazana jest przyroda czyni z niej niemal równorzędnego bohatera obrazu. Jest urzekająca, a jednocześnie przerażająca.

Drugi plusik to dla mnie Tom Hardy, który kradnie film (niemal pewnemu zdobywcy Oscara) Leonardo DiCaprio. Jego bohater nie jest jednoznaczny, jest ciekawy, czego nie można powiedzieć o bohaterze granym przez wychwalanego i niedocenianego Leo...

Pewnie narażę się na niezbyt pochlebne opinie na mój temat ale nie urzekł mnie ten film, nie zachwycił. Widać ogrom pracy w niego włożony, zarówno jeśli chodzi o kompozycję i reżyserię, jak i aktorów i ich poświęcenie, ale scenariusz jest słaby. Rozczarowuję. Niestety.



"Spotlight" - po prostu dobre kino.

Nie ukrywam, ze czekałam na ten film jak tylko dotarła do mnie pierwsza wzmianka na jego temat. Po trochę wynika to z mojej niespełnionej fascynacji dziennikarstwem śledczym, a odrobinę nazwiskami obsady.

Opowiada on prawdziwą historię dziennikarzy, którzy upublicznili jak Kościół Katolicki ukrywał działania księży pedofilów w Bostonie. Wydarzenie to miało miejsce początkiem 2002 roku i dobrze pamiętam, że dało ono początek nagłośnianiu niestety wielu podobnych spraw.

"Spotlight" porusza temat trudny, szczególnie dla osób wierzących i będących aktywnymi członkami Kościoła. Moim zdaniem warto go zobaczyć żeby sobie uświadomić, że takie sytuacje miały miejsce i jak złe, wręcza paskudne są próby ukrywania krzywd wyrządzonych najmłodszym.

Nie jest to film akcji, nie ma tu dynamicznych pościgów ani efektownych wybuchów, a jednak trzyma on dosłownie w napięciu aż do samego końca. Jest to zasługa świetnego scenariusza ukazującego żmudną dziennikarską robotę, ale przede wszystkim aktorstwa na najwyższym poziomie. Tak, Mark Ruffalo gra tu pierwsze skrzypce i dałabym mu Oscara w ciemno gdyby nie fakt, że w konkurencji czai się Tom Hardy, który dla mnie skradł "Zjawę".

Jestem katoliczką i nie wyobrażam sobie życia poza Kościołem, a jednak doceniam, że są ludzie gotowi wystawić na światło dzienne to, co jest  nim niesłuszne.