"Boska Florence" to film promowany hasłem o najsłynniejszej śpiewaczce operowej, która nie umiała śpiewać. Zabawny zwiastun przyciągnął widzów mających nadzieję na lekką komedię. Jestem przekonana, że wielu z nich wyszło z sali rozbawionymi i usatysfakcjonowanymi, gdyż historia Florence Foster Jenkins to komedia w czystej postaci.
Bogata kobieta za wszelką cenę postanawia zostać śpiewaczką, mimo że, jak się okazuje w pierwszej chwili, gdy tylko zaczyna śpiewać, kompletnie nie jest do tego stworzona. Jednakże, wspierana przez ukochanego męża, zachęcana przez grono opłaconych wielbicieli i przekonana o własnym talencie rozpoczyna niespodziewaną karierę.
W filmie tym nie brakuje jednak gorzkich nut (i nie mam tu na myśli wyłącznie, niemiłosiernie fałszującej Florence), bowiem bohaterka umiera na syfilis, którym zaraził ją pierwszy mąż, leczona jest arszenikiem, a każdy dzień jest dla niej darem, gdyż żyje z tą chorobą już niemal 50 lat. Florence pragnie uznania, pragnie blichtru estrady, a jedyne co dostaje to opłacone oklaski i wątpliwe przyjaźnie, naraża się na śmieszność, a w tych nieco wrażliwych, może liczyć wyłącznie na litość.
Jeżeli chodzi o, wcielającą się w tytułową postać, Meryl Streep, to ja osobiście mam wrażenie, że jest ona już konkurencją wyłącznie dla siebie samej. Jest doskonała, jak w każdej swojej roli i zapewne zgarnie nominację do Oscara, za swoje fałsze, jednak mnie jej kreacja nie zachwyca. Niczego jej nie można odmówić, po prostu chyba przyzwyczaiła nas, że jest świetna i brakuje pewnego efektu "wow". Natomiast, partnerujący jej, Hugh Grant podbija serce jako niewierny, ale niesamowicie oddany mąż! Mimo upływu czasu nie zatracił swojego chłopięcego uroku, a tylko zyskał dojrzałość i klasę.
"Boska Florence" to nie tylko historia o kobiecie, która mimo przeciwności podążała za marzeniami, to także opowieść o tym że, nawet za wielkie pieniądze, najcenniejszych rzeczy kupić się nie da.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz