czwartek, 30 czerwca 2016

"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" - efekciarski odgrzewany kotlet.

20 lat temu, gdy powstawał "Dzień Niepodległości", efekty komputerowe i technika filmowa znacznie odstawały od tego, czym obecnie dysponują filmowcy; jednak filmy, mimo niedociągnięć wizualnych bywały lepsze, bo stawiały na ciekawy scenariusz i niezłych aktorów. I to jest moim zdaniem główna przewaga protoplasty nad kontynuacją z XXI wieku.

Pomysłem twórców było chyba zrobienie ulepszonej wersji filmu, który swojego czasu odniósł niezły sukces, jak na opowieść o kosmitach atakujących Ziemię. Jednak nie zawsze nowe, znaczy lepsze.
W "Dniu Niepodległości: Odrodzenie" mamy rewelacyjne efekty specjalne. Myślę, że nie można temu zaprzeczyć, tylko poza nimi jest bezsensowna historia i słabe postaci.

Po dwudziestu latach od inwazji kosmitów, przenosimy się do alternatywnej rzeczywistości, w której na Ziemi panuje pokój, bo wszystkie narody zjednoczyły się w obronie planety przed pozaziemskim wrogiem; ukradliśmy obcą technologię i zbudowaliśmy broń, nowe środki transportu, bazę na Księżycu, na który podróżuje się krócej, niż autostradą do Krakowa, nawet niemal rozszyfrowaliśmy kosmiczny język, a Obcych trzymamy w więzieniu. Nieźle, nie? Tylko nagle jeden ze statków, pozostawionych na Ziemi, zaczyna świecić i okazuje się, że lecą kolejne, tym razem jeszcze groźniejsze, z którymi nie mamy szans. Wszyscy bohaterowie stają w gotowości do walki, chociaż każdy powtarza, że tym razem Ziemia nie przetrwa ataku. Na szczęście żaden z widzów nie jest na tyle głupi, żeby w to uwierzyć. I tutaj jest kolejna, słaba strona tego filmu. Brakuje mu napięcia. Nikt nie siedzi, w trakcie seansu, wyczekując co się stanie, zastanawiając się, czy ludzkość przetrwa. Ja osobiście tylko czekałam kiedy przylecą ci, których spisano na straty, i cudownie uratują świat.

Wiadomo, że jeżeli kręci się kontynuację, to trzeba postawić na znane postacie. Wraca więc waleczny prezydent Whitmore, który teraz jest nieco schorowanym starszym panem, wraca też doktor Levinson i jego zakręcony tatuś. Ale dostajemy też zastrzyk świeżej krwi. Tutaj prym wiedzie znana twarz Liama Hemswortha, w roli zbuntowanego pilota, stery przejmuje także córka prezydenta Whitmore'a i syn kapitana Hillera, którego w oryginale grał Will Smith, ale obecnych twórców już nie było na niego stać. Młode pokolenie jednak zawodzi. O ile jeszcze widok Liama Hemswortha na ekranie jest przyjemny dla oka, o tyle oglądanie Maiki Monroe, w roli córki prezydenta, już po prostu boli.

Co by nie pisać, dla mnie ten film to strata czasu i pieniędzy, głównie tych, przeznaczonych na produkcję. A przecież jeszcze czeka nas kontynuacja, w której to my zaatakujemy kosmitów... Strach się bać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz