Nie będę owijać w bawełnę, Filmem "Na granicy" zainteresowałam się wyłącznie ze względu na pana Marcina Dorocińskiego, który gra w nim jedną z głównych ról, a którego ja osobiście jestem wielką fanką. Później poczytałam i stwierdziłam, że fabuła brzmi ciekawie. Jest to historia byłego pogranicznika, który zabiera swoich dwóch synów w głąb Bieszczad. W dzikiej głuszy czyha wiele niebezpieczeństw, szczególnie gdy na ekranie pojawia się tajemniczy Konrad (w tej roli Marcin Dorociński).
Nie będę się rozpisywać. "Na granicy" od samego początku kusi gęstą atmosferą. Mroczną i tajemniczą. Niewiele pada słów i panuje nastrój oczekiwania. Widz siedzi i niemal obgryza paznokcie czekając na to co nastąpi. Równomiernie budowane oczekiwanie i emocje niestety nie utrzymują się do finału. Dlatego tak mnie ten film rozczarował...
Człowiek spodziewa się czegoś zdecydowanie ciekawszego niż dostaje. A szkoda, bo to mógłby być naprawdę niezły film.
Bieszczady chyba są trochę pechowe dla tych, którzy usiłują je filmować. Całkiem nieźle pamiętam szeroko reklamowany serial HBO "Wataha" opowiadający o bieszczadzkich pogranicznikach, który miał dokładnie ten sam problem. Rozkręcał się i wciągał, żeby w efekcie rozczarować w finale.
Pozostaje mieć nadzieję, że Bieszczady doczekają się swojego filmowego pomnika, ale "Na granicy" nim nie zostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz