Nieprofesjonalny i wyłącznie subiektywny zbiór opinii na temat filmów, seriali i literatury.
wtorek, 28 listopada 2017
"Morderstwo w Orient Expressie" - zawiedzione oczekiwania.
Ekranizacje książek, szczególnie tak klasycznych, jak kryminały Agathy Christie, zawsze są wyzwaniem. "Morderstwo w Orient Expressie" do czekało się już kilku wersji ekranowych, w tym serialowej i uwspółcześnionej. Tym razem kilkukrotnie nominowany do Oscara, aktor i reżyser, Kenneth Branagh proponuje nam bardzo klasyczną i dosyć wierną adaptację, przepełnioną gwiazdami i budzącą spore oczekiwania. Wydawałoby się, że takiej historii, tak charyzmatycznych bohaterów i obecności tylu świetnych aktorów zmarnować się nie da. Cóż... Da się!
Grupa nieznajomych podróżuje luksusowym Orient Expresem. Wśród nich znajduje się ekscentryczny detektyw Herkules Poirot. Spokojna podróż zostaje przerwana gdy pociąg staje z powodu lawiny, a jeden z pasażerów zostaje odnaleziony zasztyletowany. Kto jest mordercą? Rosyjska księżna, niemiecka pokojówka, hiszpańska misjonarka, porywczy hrabia czy może czarnoskóry lekarz? Każdy z nich wydaje się mieć niepodważalne alibi i brak motywu. Jednak śledztwo Poirota ujawnia, że zamordowany nie był tym, za kogo się podawał...
Książkowy pierwowzór to doskonały, bardzo klasyczny kryminał, opierający się na statecznej fabule i błyskotliwym umyśle bohatera. Do filmu zostały dodane sceny akcji, żeby go na siłę uatrakcyjnić i sprzedać szerszej publiczności. I właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby w całą resztę również tchnięto tego ducha. Jednak tutaj jest widoczna rozbieżność, bo z jednej strony stateczny detektyw urządza pościg po konstrukcji mostu, a z drugiej mamy długie sceny dialogów w scenerii iście teatralnej. Niestety, tym ostatnim brakuje nieco dramatyzmu, powiedziałabym wręcz, że charakteru.
Uwielbiam tę książkową opowieść! Tyle fantastycznych postaci! Ale oglądając film po prostu się nudziłam! Ja, która nie przepadam za kinem akcji, a godzinami mogę oglądać filmy, w których nikt z nikim nie rozmawia! Zakończenie rozczarowuje. Miało być wielkie WOW, a dostaliśmy krótką scenkę przedstawiającą rozwiązanie, ale żadnego wyjaśnienia jak właściwe nasz detektyw do tego doszedł. Aż mi głupio było, bo przed seansem wmawiałam moim towarzyszom, że to jest rewelacyjna historia, że im zazdroszczę, że jej nie znają i mogą się nią cieszyć po raz pierwszy... Obawiam się, że po filmie nie byli specjalnie zachwyceni... Pewnie zastanawiali się o co tak właściwe robiłam tyle szumu.
Szkoda tym bardziej, bo potencjał był! Przede wszystkim w kwestii wizualnej. Dekoracje i kostiumy są zachwycające! Zdjęcia, szczególnie te w ciasnych przedziałach, naprawdę robią wrażenie! No i Michelle Pfeiffer... Właściwe, żadnemu z aktorów nie można niczego zarzucić ale tylko ona wybija się ponad poziom.
Ogólnie rzecz biorąc "Morderstwo w Orient Expressie" to całkiem przeciętny film. Nie jest zły, ale na pewno nie jest tak dobry, jak chciałam by był. Przede wszystkim jest niepotrzebny. Nie pokazuje nam historii w żaden nowy sposób, nie jest charakterystyczny, nie jest odkrywczy. Jest taki jak wiele już było i taki jakich wiele jeszcze będzie. Gdyby nie powstał to właściwe nie miałoby to większego znaczenia.
niedziela, 29 października 2017
"Ach śpij, kochanie" - kołysanka dla widzów.
"Ach śpij, kochanie" zapowiadało się na intrygujący kryminał, w którym złapanie mordercy nie będzie najistotniejsze, ale to, żeby właściwej osobie winę udowodnić. Taka formuła pozwala odświeżyć klasyczny kryminał i zamienić go w dramat z interesującymi bohaterami, toczącymi personalną potyczkę na ekranie, ku rozrywce widzów. Zarówno w tej, jak i każdej innej materii "Ach śpij, kochanie" zawodzi na całej linii.
Film opowiada, opartą na faktach, historię Władysława Mazurkiewicza, mordercy skazanego za 6 zabójstw, a podejrzewanego o dokonanie nawet kilkudziesięciu. Wydawać by się mogło, że jest to naprawdę ciekawy scenariusz, niestety twórcy nie potrafią wykorzystać potencjału wydarzeń. Głównym bohaterem filmu jest młody policjant, idealista z zasadami, który wbrew oficjelom Polski Ludowej dokładnie wykonuje swoją robotę i nie odpuszcza wbrew naciskom z góry. Jednak proces ścigania mordercy to tylko połowa scenariusza. Reszta opiera się na czerpiących zyski ze zbrodni Mazurkiewicza, przedstawicielach władzy.
Na papierze być może nie brzmi to źle, jednak film jest potwornie nudny!!! Brak w nim grama dramaturgii, czegokolwiek, co przyciągałoby uwagę widza, o utrzymaniu jej już nie wspomnę. Twist fabularny nie jest żadnym zaskoczeniem, bo mizernie napisane postacie od samego początku zdradzają nam czego się spodziewać. W finale, zamiast niespodziewanego rozwiązania dostajemy przewidywalny koniec. Zamiast intelektualnej potyczki między morderca i jego nemezis dostajemy kilka gierek bez znaczenia. Zamiast rasowych femme fatale, na jakie w kampanii promocyjnej kreowane były bohaterki Katarzyny Warnke i Karoliny Gruszki, dostajemy piękne buźki bez wyrazu. Brak charakteru jest największą wadą całego filmu.
O grającym "Pięknego Władka" Andrzeju Chyrze mogę mówić wyłącznie w superlatywach i tym bardziej boli, że na jego tle całkiem niezły Tomasz Schuchardt wypada blado. Cały drugi i trzeci plan gra na dobrym, choć sprawdzonym sposobie. Szczególnie panowie Grabowski i Linda wydają się odgrywać kolejny raz tę samą rolę. Wiele dobrego można powiedzieć również o realizacji. Kostiumy i scenografia wierni oddają realia epoki, a zdjęcia, zarówno plenerowe, jak i we wnętrzach są ucztą dla oka. Szkoda, że nie przekłada się to na jakość całego filmu.
"Ach śpij, kochanie" okazał się być kołysanką dla widzów. Dawno już nie siedziałam w kinie i patrząc na zegarek dziwiłam się, że minęło dopiero pół godziny, choć ja miałam wrażenie, że co najmniej dwie. Szkoda. Trudno mi także uniknąć porównania tego filmu do zeszłorocznego, świetnego "Jestem mordercą". Podobna czasy, podobny temat, a jednak jakże inne filmy! U Macieja Pieprzycy dostaliśmy charakternych bohaterów, niesłabnące napięcie i zaskakujący finał. Krzysztof Lang ma nam do zaoferowania wyłącznie dobranockę.
Film opowiada, opartą na faktach, historię Władysława Mazurkiewicza, mordercy skazanego za 6 zabójstw, a podejrzewanego o dokonanie nawet kilkudziesięciu. Wydawać by się mogło, że jest to naprawdę ciekawy scenariusz, niestety twórcy nie potrafią wykorzystać potencjału wydarzeń. Głównym bohaterem filmu jest młody policjant, idealista z zasadami, który wbrew oficjelom Polski Ludowej dokładnie wykonuje swoją robotę i nie odpuszcza wbrew naciskom z góry. Jednak proces ścigania mordercy to tylko połowa scenariusza. Reszta opiera się na czerpiących zyski ze zbrodni Mazurkiewicza, przedstawicielach władzy.
Na papierze być może nie brzmi to źle, jednak film jest potwornie nudny!!! Brak w nim grama dramaturgii, czegokolwiek, co przyciągałoby uwagę widza, o utrzymaniu jej już nie wspomnę. Twist fabularny nie jest żadnym zaskoczeniem, bo mizernie napisane postacie od samego początku zdradzają nam czego się spodziewać. W finale, zamiast niespodziewanego rozwiązania dostajemy przewidywalny koniec. Zamiast intelektualnej potyczki między morderca i jego nemezis dostajemy kilka gierek bez znaczenia. Zamiast rasowych femme fatale, na jakie w kampanii promocyjnej kreowane były bohaterki Katarzyny Warnke i Karoliny Gruszki, dostajemy piękne buźki bez wyrazu. Brak charakteru jest największą wadą całego filmu.
![]() |
Prawie jak Hannibal Lecter |
O grającym "Pięknego Władka" Andrzeju Chyrze mogę mówić wyłącznie w superlatywach i tym bardziej boli, że na jego tle całkiem niezły Tomasz Schuchardt wypada blado. Cały drugi i trzeci plan gra na dobrym, choć sprawdzonym sposobie. Szczególnie panowie Grabowski i Linda wydają się odgrywać kolejny raz tę samą rolę. Wiele dobrego można powiedzieć również o realizacji. Kostiumy i scenografia wierni oddają realia epoki, a zdjęcia, zarówno plenerowe, jak i we wnętrzach są ucztą dla oka. Szkoda, że nie przekłada się to na jakość całego filmu.
"Ach śpij, kochanie" okazał się być kołysanką dla widzów. Dawno już nie siedziałam w kinie i patrząc na zegarek dziwiłam się, że minęło dopiero pół godziny, choć ja miałam wrażenie, że co najmniej dwie. Szkoda. Trudno mi także uniknąć porównania tego filmu do zeszłorocznego, świetnego "Jestem mordercą". Podobna czasy, podobny temat, a jednak jakże inne filmy! U Macieja Pieprzycy dostaliśmy charakternych bohaterów, niesłabnące napięcie i zaskakujący finał. Krzysztof Lang ma nam do zaoferowania wyłącznie dobranockę.
niedziela, 8 października 2017
NADRABIAM ZALEGŁOŚCI: "Tajemnice Los Angeles"
"Tajemnice Los Angeles" to film, który od zawsze był na mojej liście "muszę obejrzeć". Ale jakoś tak nie było okazji. Napływ kinowych nowości, albo kolejny serial (niech cię, Netflix!). W końcu się udało! I co mogę teraz powiedzieć? Dlaczego nie obejrzałam go wcześniej?!
Tytułowe Los Angeles zostaje nam ukazane jako stolica zbrodni, nieprawości, korupcji i wszystkiego, z czym przydomek "anielski" na pewno się nie kojarzy. Wraz z rozwijającym się przemysłem filmowym, szerzy się handel narkotykami, pornografia, mafijne porachunki. W tym zdeprawowanym świecie naprawdę nie jest łatwo zachować człowieczeństwo.
Opowiadana nam w filmie historia to dość klasyczny kryminał w stylu noir. Ja osobiście miałam wrażenie, że równie dobrze mógłby powstać w latach 50 XX wieku, a nie w 1997 roku. Fabuła nie jest może specjalnie odkrywcza, jednak dzięki świetnemu scenariuszowi (wiem, ze powstał na podstawie książki) i realizacji, a przede wszystkim dzięki rewelacyjnym aktorom, jest ciekawa i angażująca.
Choć na pierwszy plan wysuwają się trzy postacie: ambitny młody porucznik, gliniarz-celebryta i brutalny twardziel, to ja mam wrażenie, że nadrzędnym bohaterem jest społeczność Los Angeles, która to jest prawdziwą mieszanką ludzi, skuszonych karierą i możliwościami lepszego życia. Tutaj każdy dba o swój interes, o własną przyjemność, prestiż i dobrobyt. Jednak gdy w pewnym barze zostaje popełnione masowe morderstwo, w którym jedną z ofiar jest były policjant, wszystkie służby zostają postawione w stan gotowości, a śledztwo w tej sprawie, niezależnie od siebie prowadzą wspomniani wcześniej funkcjonariusze. Wraz ze stopniowym odkrywaniem prawdy o tamtych brutalnych wydarzeniach, poznają tajemnice Los Angeles i jego mieszkańców.

Jeżeli nie mieliście okazji wcześniej obejrzeć "Tajemnic Los Angeles" to szczerze polecam! Szczególnie wszystkim miłośnikom dobrych kryminałów. Ja na pewno wrócę do niego nie raz.
środa, 27 września 2017
Może nie jest najlepiej, ale bawić się można świetnie! "Kingsman: Złoty krąg"
Jestem fanką pierwszej części "Kingsman"! Tamten film zaskoczył mnie swoją świeżością, poczuciem humoru i podejściem do wyświechtanego już tematu agentów specjalnych. Bardzo czekałam na kontynuację. I co tu dużo mówić? Ja się na pewno nie zawiodłam!
Owszem, "Kingsman: Złoty krąg" cierpi na przypadłość drugiego filmu, który za wszelką cenę stara się dorównać poprzednikowi i właśnie to "jeszcze więcej" okazuje się być jego zgubą, ale nadal pozostaje świetną komedią z ciekawym pomysłem, rewelacyjnymi pojedynkami i fajnymi bohaterami.
W "Złotym kręgu" Eggsy jest już pełnoprawnym agentem. Jego związek ze szwedzką księżniczką zdaje się rozkwitać. Aż pewnego dnia staje oko w oko z widmem z przeszłości, swoim dawnym przeciwnikiem, którego uznał za zmarłego. Ten jednak powrócił z mechanicznym ramieniem i wsparciem kogoś silniejszego. Wkrótce całe Kingsman zostaje unicestwione. Jedyni ocalali, Eggsy i Merlin ( Mark Strong ❤) szukają pomocy u amerykańskich sojuszników z agencji Statesman. Łączą siły przeciwko pewnej psychopatce ukrywającej się w azjatyckiej głuszy. W zwariowaną Poppy brawurowo wciela się Julianne Moore, a jej bohaterka naprawdę nie odstaje od, kreowanej przez Samuela L. Jacksona w pierwszej części, Valentine'a.
Oczywiście, wszystko co dostajemy, również bohaterowie, jest przerysowane do granic możliwości, ale nie sądzę, że należy na to narzekać. Polecam raczej przyjąć to za pewnik i po prostu się dobrze bawić. A o to naprawdę nie trudno!
Sam początek filmu dostarcza nam już sporo emocji kiedy obserwujemy rozległą sekwencję walki w trakcie pościgu w samochodzie. Później jest już tylko szybciej, mocniej, więcej! Czeka nas szalona jazda kolejką górską, masakra w Alpach, potem kolejna ale w Azji, psy-roboty, hamburgery z człowieka i Elton John - mistrz kung-fu... Tempo filmu jest niezmiennie szybkie, chociaż następują drobne spadki napięcia, które nieco wybijają z rytmu. Ale generalnie wszystkiego jest dużo i to w ogromnych dawkach! Trochę tak, jakby twórcy za bardzo się starali. Odrobinę czuć to spięcie, ale nie na tyle, żeby przeszkadzało w pozytywnym odbiorze filmu.
Aktorzy są doskonali! Po raz kolejny: śpiewający Mark Strong ❤, świetny Taron Egerton, doskonała Julianne Moore, no i klasa sama w sobie - Colin Firth. Poza tym banda z USA. Ja osobiście nie cierpię Channinga Tatuma, ale akurat tutaj nie było go w nadmiarze. Duży minus za Eltona Johna. Widać, że twórcy mieli fajny pomysł, ale po raz kolejny okazało się, że "ca za dużo, to niezdrowo".
"Kingsman: Złoty krąg" to jeden z lepszych filmów, jakie dane mi było ostatnio oglądać. Warto było na niego czekać, nawet jeśli nie jest to tak udana kontynuacja, na jaką zasługuje pierwszy film. Mimo wszystko polecam zapiać pasy i dobrze się bawić. Szykujcie się na jazdę bez trzymanki!
Owszem, "Kingsman: Złoty krąg" cierpi na przypadłość drugiego filmu, który za wszelką cenę stara się dorównać poprzednikowi i właśnie to "jeszcze więcej" okazuje się być jego zgubą, ale nadal pozostaje świetną komedią z ciekawym pomysłem, rewelacyjnymi pojedynkami i fajnymi bohaterami.
W "Złotym kręgu" Eggsy jest już pełnoprawnym agentem. Jego związek ze szwedzką księżniczką zdaje się rozkwitać. Aż pewnego dnia staje oko w oko z widmem z przeszłości, swoim dawnym przeciwnikiem, którego uznał za zmarłego. Ten jednak powrócił z mechanicznym ramieniem i wsparciem kogoś silniejszego. Wkrótce całe Kingsman zostaje unicestwione. Jedyni ocalali, Eggsy i Merlin ( Mark Strong ❤) szukają pomocy u amerykańskich sojuszników z agencji Statesman. Łączą siły przeciwko pewnej psychopatce ukrywającej się w azjatyckiej głuszy. W zwariowaną Poppy brawurowo wciela się Julianne Moore, a jej bohaterka naprawdę nie odstaje od, kreowanej przez Samuela L. Jacksona w pierwszej części, Valentine'a.
Oczywiście, wszystko co dostajemy, również bohaterowie, jest przerysowane do granic możliwości, ale nie sądzę, że należy na to narzekać. Polecam raczej przyjąć to za pewnik i po prostu się dobrze bawić. A o to naprawdę nie trudno!
Sam początek filmu dostarcza nam już sporo emocji kiedy obserwujemy rozległą sekwencję walki w trakcie pościgu w samochodzie. Później jest już tylko szybciej, mocniej, więcej! Czeka nas szalona jazda kolejką górską, masakra w Alpach, potem kolejna ale w Azji, psy-roboty, hamburgery z człowieka i Elton John - mistrz kung-fu... Tempo filmu jest niezmiennie szybkie, chociaż następują drobne spadki napięcia, które nieco wybijają z rytmu. Ale generalnie wszystkiego jest dużo i to w ogromnych dawkach! Trochę tak, jakby twórcy za bardzo się starali. Odrobinę czuć to spięcie, ale nie na tyle, żeby przeszkadzało w pozytywnym odbiorze filmu.
Aktorzy są doskonali! Po raz kolejny: śpiewający Mark Strong ❤, świetny Taron Egerton, doskonała Julianne Moore, no i klasa sama w sobie - Colin Firth. Poza tym banda z USA. Ja osobiście nie cierpię Channinga Tatuma, ale akurat tutaj nie było go w nadmiarze. Duży minus za Eltona Johna. Widać, że twórcy mieli fajny pomysł, ale po raz kolejny okazało się, że "ca za dużo, to niezdrowo".
"Kingsman: Złoty krąg" to jeden z lepszych filmów, jakie dane mi było ostatnio oglądać. Warto było na niego czekać, nawet jeśli nie jest to tak udana kontynuacja, na jaką zasługuje pierwszy film. Mimo wszystko polecam zapiać pasy i dobrze się bawić. Szykujcie się na jazdę bez trzymanki!
środa, 20 września 2017
"American Assassin" czyli głupi i głupszy.
Początek września niestety nie należał do najlepszych repertuarowo. Szczególnie jeśli ktoś (tak jak ja) nigdy nie ogląda horrorów, więc nie bierze pod uwagę seansu "To". Ale szkoda marnować kartę unlimited więc, z braku ciekawszych propozycji wybrałam się na "American Assassin".
Głupia ja!
Teoretycznie film ten opowiada o młodych chłopaku, którego dziewczyna ginie w zamachu terrorystycznym, a to wydarzenie powoduje, że bohater postanawia zrobić wszystko co w jego mocy aby zniszczyć odpowiedzialnych za tę tragedię. Trafia do elitarnej jednostki CIA (jakby inaczej!), w której przechodzi restrykcyjne szkolenie pod okiem Michaela Keatona, chyba po to aby móc się nazwać tytułowym American Assassin.
W praktyce, a właściwie w moim odczuciu, jest to film o chorych psychicznie. Przy całym szacunku do osób zmagających się z tego typu problemami! Sam pomysł na fabułę jest totalną bzdurą! Bo wiecie, to taki świetny pomysł, aby osobę ze stresem pourazowym, z zaburzeniami osobowości i ewidentnymi urojeniami (nie mam żadnych wątpliwości, dosłownie nam to pokazano!) przyjąć do agencji wywiadowczej, wysłać na "trening" do człowieka, który z kolei ma problem z wybuchami gniewu i przemocą, a następnie zlecić misję odzyskania skradzionych materiałów radioaktywnych. W końcu amatorzy się do tego najlepiej nadają...
Dowodów na idiotyzm tego filmu ciąg dalszy: osobą odpowiedzialną za budowanie bomby atomowej okazuje się były adept Michaela Keatona, którego ten podobno nie uratował, co definitywnie zmieniło go w żadnego zemsty terrorystę. Błagam... Jest to tak żałosna "motywacja", że aż nie chce mi się o tym rozpisywać.
Nie sposób nie wspomnieć o aktorach, grających główne role. Panie Keaton, co pana skusiło???!!! Jest to nie lada sztuką, zmarnować tak świetnego aktora, a twórcom tego dzieła się udało! Poza tym odsadzili w głównej roli kolesia o charyzmie zbutwiałego pnia, a czarnym charakterem został chyba gość, którego jednym zadaniem było stroić fochy.
Zwiastun zapowiadał dość dynamiczną akcję, miało się sporo dziać. Nie łudźcie się! "American Assassin" jest potwornie nudny! Sporo skaczemy z jednego końca świata na drugi, ale właściwie nic to do fabuły nie wnosi oprócz siermiężnych cięć.
Finał grozi kontynuacją... Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo naprawdę nie warto.
sobota, 26 sierpnia 2017
Żenująco nieśmieszne... O "Volcie" J.Machulskiego
Sezon wakacyjny w kinie nie należy w tym roku do szczególnie obfitych. Nie za bardzo jest co oglądać, ani o czym pisać. W końcu udało mi się wybrać na "Voltę" Juliusza Machulskiego, którego "Vabank", czy "Vinci" są jednymi z moich filmowych ulubieńców! Zdecydowałam się na seans, mimo że zwiastun mnie nie zachęcił, a wręcz miałam nadzieję, że poziom żartów zaprezentowanych w tej krótkiej migawce jest tylko wypadkiem przy pracy. Bardzo chciałam żeby to było dobre... Bardzo się zawiodłam!
"Volta" to właściwie cytat Machulskiego z Machulskiego. Znajdziemy tu wszystko co było już w "Vabanku" czy "Vinci", tylko poprzednio było o niebo lepsze!
Jest skok na cenny artefakt i sporą kasę, jest intryga i zemsta, która najlepiej smakuje na zimno. Jest piękny Lublin, którego władze mają spory udział w filmowym budżecie, ale przynajmniej to siedemsetletnie miasto zostało naprawdę cudownie sportretowane. Jest też jeden żart, nieszczególnie śmieszny, za to powtarzany nieustannie, o który opiera się cała "komediowość" filmu.
To co bardzo boli widza, to potwornie drewniane aktorstwo! A przecież nie jest to teatrzyk amatorów! W obsadzie mamy Olgę Bołądź, Andrzeja Zielińskiego czy Michała Żurawskiego, natomiast mamy wrażenie, że oglądamy szkolne przedstawienie, w którym bohaterowie czytają skład płatków śniadaniowych czy inne, beznamiętne teksty. Jest to okropne! A najgorsza jest blondynka zwana "Kitkiem".
O czym jest fabuła? Wiki znajduje w ścianie starej kamienicy koronę Kazimierza Wielkiego, a Bruno Volta bardzo chce ją mieć, żeby zapewnić swojemu, niezbyt rozgarniętemu klientowi wygrane wybory prezydenckie. Dostajemy trochę flashbacków ukazujących nam drogę, jaką przebyła "zaginiona" korona od śmierci ostatniego z Piastów, aż do dzisiaj. Na końcu wszystko rozwiązane zostaje sporym twistem, jak to w tego typu filmach bywa.
Miałam nadzieję, że będzie dobrze, albo chociaż nieźle. Było nieśmiesznie, wręcz momentami żenująco i nudno. Jeżeli ktoś planował obejrzeć "Voltę" to szczerze polecam jednak seans "Vabank" lub "Vinci". Ciekawiej i zabawniej i po prostu lepiej.
środa, 12 lipca 2017
"Baby Driver" - Jazda bez trzymanki!

Historia jest dość prosta. Młody chłopak (o prawdziwie dziecięcej twarzy Ansela Elgorta), odkupując błąd z przeszłości, pracuje jako kierowca zaangażowany w napady na bank. Ma wyjątkowy talent do prowadzenia samochodu, niewiele się odzywa, a ze względu na szumy w uszach nieustannie słucha muzyki. Właściwie to jest miłym chłopcem, który wyczekuje spłaty długu i zakończenia swojej przestępczej działalności, szczególnie gdy poznaje piękną Deborę. Niestety, ten jeden ostatni raz okazuje się być inny niż zaplanowano. I to właściwie tyle. Nic nadzwyczajnego, typowy film akcji.
A jednak nie!

"Baby Driver" to film, który świetnie się ogląda. Jest konkretną dawką świeżości, na brak której często zdarza mi się narzekać. Jest inny niż to, co zwykle w okresie wakacyjnym fundują nam dystrybutorzy, a dzięki tej wyjątkowości prosta historia pretenduje do tytułu "Film lata 2017".
Polecam bardzo gorąco!
sobota, 8 lipca 2017
"W starym, dobrym stylu" - lekko i przyjemnie ale mało oryginalnie.
Czasami idąc do kina mam wrażenie, że bardzo ciężko o przyjemną rozrywkę. Nie pamiętam kiedy naprawdę szczerze bawiłam się na filmie określanym przez dystrybutora jako komedia. Wydaje mi się, że łatwiej trafić na dobry film, który wzrusza i zmusza do refleksji niż na taki, który ma po prostu bawić. Na szczęście miała okazję zobaczyć "W starym, dobrym stylu".
Trzech starszych panów zostaje pozbawionych emerytur. Z dnia na dzień zmuszeni są wprowadzić oszczędności, a ich spokojne egzystowanie zmienia się w strach o to, co przyniesie kolejny dzień i czy będą mieli jeszcze gdzie spać. Oburzając się na niesprawiedliwość, postanawiają obrabować bank.
Film rozpoczyna się o sceny napadu, której świadkiem jest jeden z naszych bohaterów, grany przez Michaela Caine'a - Joe. Po mocnym początku następuje zwolnienie tępa fabuły i mamy okazję poznać pozostałych starszych panów, dowiadujemy się jakie mają problemy i obserwujemy pierwsze, nieudolne próby przestępczej działalności. Druga część filmu to już typowy heist movie, który mi osobiście przypomniał "Ocean's eleven" . Przygotowanie, planowanie, napad, a na końcu ucieczka przed policją.
"W starym, dobrym stylu" to film napisany według, dobrze wszystkim, znanego schematu. Nie spodziewajcie się po nim niczego oryginalnego czy odkrywczego, jednakże, okazuje się on doskonałą rozrywką! Humor jest świetnie napisany i niewymuszony. Dialogi między głównymi bohaterami mogłyby się toczyć dokładnie tak samo poza kadrem kamery. No i co tu dużo mówić, z takimi aktorami jak Michael Caine czy Morgan Freeman to nie mogło się nie udać.
Jeżeli szukacie lekkiego i przyjemnego filmu na niedzielne popołudnie to zdecydowanie jest to film dla Was!
wtorek, 20 czerwca 2017
Nie taki "Król Artur" zły, jak o nim piszą.
Przed seansem naczytałam się sporo, jaką to straszną klapą finansową okazał się "Król Artur: Legenda Miecza", jak źle został przyjęty i krytykowany. Spodziewałam się naprawdę żenującego tworu filmopodobnego, a okazało się, że to jest całkiem przyjemna rozrywka na niedzielne popołudnie. Do tego ścieżka dźwiękowa powala!!!
To miało być typowo wakacyjne kino rozrywkowe i takie dokładnie jest! Fakt, że na miejscu tytułowego Króla Artura mógłby być zupełnie ktoś inny i właściwie niewiele by się zmieniło. Być może właśnie to podejście do, jakby nie patrzeć, ikonicznej postaci w filmie Guya Ritchiego tak zraziło widzów.
Film rozpoczyna scena opowiadająca o pojedynku czarnoksiężnika Mordreda i Uthera Pendragona, władcy Camelotu. Tutaj też pokazane zostają nam niezwykłe właściwości legendarnego miecza. Następnie obserwujemy zdradę królewskiego brata Vortigerna. Kolejną sekwencją jest dorastanie Artura. I to jest mój ulubiony fragment filmu! Krótkie ujęcia, jeden motyw przewodni, szybkie tempo i właściwie wiemy już kim jest ten młody człowiek. Całość trawa tylko chwilę, a robi wrażenie! Kolejne minuty to dość typowa opowieść o wybrańcu znikąd, bardzo luźno oparta o legendę Króla Artura.
Przez cały film utrzymane jest szybkie tempo i taki też montaż, jednakże mimo tego przychodzi taki moment, w którym widz zaczyna się nudzić. Mnie dopadł on nieco po połowie filmu. Wydaje mi się, że można by kilka scen wyciąć bez szkody dla całości.
Bardzo dobrze sprawdza się w "Królu Arturze" humor. Jest świetnie napisany, nieprzesadzony.
Wypada też napisać kilka słów o aktorach. Pierwsze skrzypce gra Jude Law w roli nikczemnego złoczyńcy :P Już to zdanie właściwie mówi wszystko o odtwórcy głównej roli... Jude Law jest prawdziwą gwiazdą tego filmu. Wydaje się być nieustannie znudzony, jakby grał od niechcenia, a i tak jego postać jest zdecydowanie najciekawsza! Wcielający się w Artura Charlie Hunnam może nie jest złym aktorem ale brakuje mu tej charyzmy, która z niezłego aktora zrobi gwiazdę.
Ogólnie muszę stwierdzić, że bawiłam się na seansie całkiem dobrze. "Król Artur: Legenda Miecza" bardziej przypomina gangsterską komedię lub kolejną część "Sherlocka Holmesa", której akcja toczy się w średniowiecznym Londynie, niż klasyczną adaptację anglosaskich podań ale nie zmienia to faktu, że ogląda go się z przyjemnością i zdziwieniem skąd się wzięły aż tak negatywne recenzje.
To miało być typowo wakacyjne kino rozrywkowe i takie dokładnie jest! Fakt, że na miejscu tytułowego Króla Artura mógłby być zupełnie ktoś inny i właściwie niewiele by się zmieniło. Być może właśnie to podejście do, jakby nie patrzeć, ikonicznej postaci w filmie Guya Ritchiego tak zraziło widzów.
Film rozpoczyna scena opowiadająca o pojedynku czarnoksiężnika Mordreda i Uthera Pendragona, władcy Camelotu. Tutaj też pokazane zostają nam niezwykłe właściwości legendarnego miecza. Następnie obserwujemy zdradę królewskiego brata Vortigerna. Kolejną sekwencją jest dorastanie Artura. I to jest mój ulubiony fragment filmu! Krótkie ujęcia, jeden motyw przewodni, szybkie tempo i właściwie wiemy już kim jest ten młody człowiek. Całość trawa tylko chwilę, a robi wrażenie! Kolejne minuty to dość typowa opowieść o wybrańcu znikąd, bardzo luźno oparta o legendę Króla Artura.
Przez cały film utrzymane jest szybkie tempo i taki też montaż, jednakże mimo tego przychodzi taki moment, w którym widz zaczyna się nudzić. Mnie dopadł on nieco po połowie filmu. Wydaje mi się, że można by kilka scen wyciąć bez szkody dla całości.
Bardzo dobrze sprawdza się w "Królu Arturze" humor. Jest świetnie napisany, nieprzesadzony.
Wypada też napisać kilka słów o aktorach. Pierwsze skrzypce gra Jude Law w roli nikczemnego złoczyńcy :P Już to zdanie właściwie mówi wszystko o odtwórcy głównej roli... Jude Law jest prawdziwą gwiazdą tego filmu. Wydaje się być nieustannie znudzony, jakby grał od niechcenia, a i tak jego postać jest zdecydowanie najciekawsza! Wcielający się w Artura Charlie Hunnam może nie jest złym aktorem ale brakuje mu tej charyzmy, która z niezłego aktora zrobi gwiazdę.
Ogólnie muszę stwierdzić, że bawiłam się na seansie całkiem dobrze. "Król Artur: Legenda Miecza" bardziej przypomina gangsterską komedię lub kolejną część "Sherlocka Holmesa", której akcja toczy się w średniowiecznym Londynie, niż klasyczną adaptację anglosaskich podań ale nie zmienia to faktu, że ogląda go się z przyjemnością i zdziwieniem skąd się wzięły aż tak negatywne recenzje.
czwartek, 8 czerwca 2017
Feminizm w wykonaniu "Zwyczajnej dziewczyny"
"Zwyczajna dziewczyna" to film, który wszedł do kin w cieniu "Wonder Woman". Podejrzewam, że przejdzie bez echa i wielu widzów nawet nie zauważy jego obecności w repertuarze, a szkoda bo to bardzo dobry film!
Tytuł, właściwie nie mówi nam nic. Równie dobrze mogłaby to być komedia romantyczna, jak i nudny melodramat. Zupełnie błędnie, film jest też kategoryzowany jako komedia. Jest to przyjemnie opowiedziana historia pewnego filmu i jego scenarzystów. Ma w sobie sporo lekkości, ale dotyka także wielu trudnych tematów i naprawdę nie jest komedią!
Catrin jest początkującą scenarzystką, która zostaje zatrudniona do pisania "gadki-szmatki" czyli kobiecych dialogów. Dość szybko okazuje się, że to zdolna dziewczyna, która naprawdę zna się na rzeczy. Ma pomóc pisać scenariusz do przełomowego dzieła o ewakuacji żołnierzy w Dunkierce. Film ma zostać oparty o historię dwóch sióstr, które wbrew woli ojca, wsiadły na jego łódź i wyruszyły do Francji. Niestety nikt nie chce widzieć kobiet w roli bohaterów, a na dodatek wszyscy chcą coś w powstającym filmie zmieniać. jeden minister nie zgadza się na awarię brytyjskiego silnika, drugi chce w fabułę wpleść amerykański wątek, a tylko Catrin walczy o bohaterskie siostry.
"Zwyczajna dziewczyna" to niemal dwugodzinny seans, który zawiera w sobie sporo wątków. Oprócz historii powstawania filmu "The Nancy Starling", mamy opowieść o podstarzałym aktorze, który zapomniał, że nie ma już 35 lat i nad chce grywać amantów, mamy przekonanego o własnym geniuszu scenarzystę, niespełnionego artystę i Londyn pochłonięty przez wojnę.
Pośród tego wszystkiego jest Catrin, która pragnie zostać doceniona za to co robi, ale nie oczekuje swojego nazwiska w napisach końcowych, ale uczciwiej zapłaty, która kryje się przed niemieckimi nalotami w tunelach metra, która jako jedyna potrafi postawić kobietę w roli bohatera.

Myślę, że ten film nie byłby ani w połowie tak dobry, gdyby nie Gemma Arterton, która jest doskonałą aktorką tylko nie zawsze ma szczęście do wybieranych ról. Tutaj jest w sam raz. Unika zbędnego dramatyzmu na rzecz szczerego wzruszenia. Ale największa gwiazda jest tutaj Bill Nighy, niby na drugim planie, a tak naprawdę kradnie show, gdy tylko pojawia się na ekranie.
"Zwyczajna dziewczyna" to dla mnie przykład na wyższości brytyjskiego kina nad popularniejszym amerykańskim. Ciekawy scenariusz, lepszy warsztat aktorów i odwaga w opowiadaniu bardzo kameralnych historii bez patosu i dramatyzmu. To właśnie cenię.
A film polecam każdemu, kto zgadza się, że kobieta też ma prawo czasem coś naprawić :)
sobota, 20 maja 2017
"The Circle. Krąg" - o prywatności w Internecie
Po tak słabym, kwietniowym repertuarze naprawdę czekałam na kolejny seans na sali kinowej! Na szczęście maj ruszył z ciekawymi premierami, a jedną z pierwszych, które udało mi się obejrzeć, był "The Circle. Krąg".
Jeszcze przed seansem przeczytałam, że po tym filmie widzowie zechcą wylogować się ze wszystkich kont na portalach społecznościowych. Cóż, jeżeli komuś potrzeba filmu, żeby uświadomił sobie, że coś takiego jak prywatność w Internecie nie istnieje, to rzeczywiście dobrze, że takowy powstał, jednak dla ludzi z minimalną choćby wiedzą nie będzie on żadnym odkryciem.
"The Circle. Krąg" to ekranizacja książki i tym samym tytule, opowiadającej o młodej dziewczynie, która dostaje szansę na pracę w Kręgu - korporacji zajmującej się technologicznymi innowacjami. Mea Holland, "dziewczyna z sąsiedztwa" (jak wszystkie bohaterki Emmy Watson) dostaje życiową szansę na karierę w jednej z najmocniej rozwijających się firm w branży technologicznej. Szybko okazuje się, że Krąg żyje własnym życiem. Praca, społeczność, imprezy i środowisko dzielenia się wszystkim i wszędzie, stopniowo oddziela ludzi od świata zewnętrznego na rzecz funkcjonowania w Internecie. Zafascynowana Mea wtapia się w ten organizm, przyjmuje jego nawyki i staje się chodzącą reklamą. Całe jej życie jest monitorowane, nie ma sekretów, bo przecież "sekrety to kłamstwa". Tylko jak długo tak można???
"The Circle. Krąg" był oczekiwanym filmem ze względu na temat, którego dotyka, ale sam film nie jest specjalnie odkrywczy czy wyjątkowy. Ot, prosta historia o Kopciuszku, który zamiast Księcia z Bajki dostaje karierę w korporacji - taka to współczesna wersja. Jesteśmy mamieni pięknymi obrazkami i sielską atmosferą, jednak cały czas czujemy, że coś jest nie tak... Chociaż ja przez większość filmu zastanawiałam się czy naprawdę wszyscy ci pracownicy to banda idiotów i tylko nowo zatrudnione dziewczę dostrzega zagrożenie z nieustannej inwigilacji. Osobiście nie cierpię dosłowności, więc zakończenie jest całkowicie w moim guście! Ale cała reszta bardzo przeciętna, żeby nie powiedzieć - słaba. Myślę, że temat mógłby być lepiej zrealizowany. Szkoda mi trochę Toma Hanksa, którego bohater mógłby być ciekawszy, a niestety, ani sam aktor, ani grany przez niego, Eamon Bailey nie wywołują żadnych emocji.

Każdy z nas codziennie zostawia mnóstwo śladów swojej obecności w Internecie. Tylko ilu z nas tak naprawdę uświadamia sobie, że to co raz tam trafi zostaje już na zawsze? "The Circle. Krąg" polecam obejrzeć szczególnie tym, którzy którzy dzielą się z Facebookiem każdym momentem swojego życia. Ja osobiście nie miałam potrzeby usuwania kont na portalach społecznościowych, bo przecież Internet jest dla ludzi, tylko trzeba umieć z niego korzystać.
Jeszcze przed seansem przeczytałam, że po tym filmie widzowie zechcą wylogować się ze wszystkich kont na portalach społecznościowych. Cóż, jeżeli komuś potrzeba filmu, żeby uświadomił sobie, że coś takiego jak prywatność w Internecie nie istnieje, to rzeczywiście dobrze, że takowy powstał, jednak dla ludzi z minimalną choćby wiedzą nie będzie on żadnym odkryciem.
"The Circle. Krąg" to ekranizacja książki i tym samym tytule, opowiadającej o młodej dziewczynie, która dostaje szansę na pracę w Kręgu - korporacji zajmującej się technologicznymi innowacjami. Mea Holland, "dziewczyna z sąsiedztwa" (jak wszystkie bohaterki Emmy Watson) dostaje życiową szansę na karierę w jednej z najmocniej rozwijających się firm w branży technologicznej. Szybko okazuje się, że Krąg żyje własnym życiem. Praca, społeczność, imprezy i środowisko dzielenia się wszystkim i wszędzie, stopniowo oddziela ludzi od świata zewnętrznego na rzecz funkcjonowania w Internecie. Zafascynowana Mea wtapia się w ten organizm, przyjmuje jego nawyki i staje się chodzącą reklamą. Całe jej życie jest monitorowane, nie ma sekretów, bo przecież "sekrety to kłamstwa". Tylko jak długo tak można???
"The Circle. Krąg" był oczekiwanym filmem ze względu na temat, którego dotyka, ale sam film nie jest specjalnie odkrywczy czy wyjątkowy. Ot, prosta historia o Kopciuszku, który zamiast Księcia z Bajki dostaje karierę w korporacji - taka to współczesna wersja. Jesteśmy mamieni pięknymi obrazkami i sielską atmosferą, jednak cały czas czujemy, że coś jest nie tak... Chociaż ja przez większość filmu zastanawiałam się czy naprawdę wszyscy ci pracownicy to banda idiotów i tylko nowo zatrudnione dziewczę dostrzega zagrożenie z nieustannej inwigilacji. Osobiście nie cierpię dosłowności, więc zakończenie jest całkowicie w moim guście! Ale cała reszta bardzo przeciętna, żeby nie powiedzieć - słaba. Myślę, że temat mógłby być lepiej zrealizowany. Szkoda mi trochę Toma Hanksa, którego bohater mógłby być ciekawszy, a niestety, ani sam aktor, ani grany przez niego, Eamon Bailey nie wywołują żadnych emocji.

Każdy z nas codziennie zostawia mnóstwo śladów swojej obecności w Internecie. Tylko ilu z nas tak naprawdę uświadamia sobie, że to co raz tam trafi zostaje już na zawsze? "The Circle. Krąg" polecam obejrzeć szczególnie tym, którzy którzy dzielą się z Facebookiem każdym momentem swojego życia. Ja osobiście nie miałam potrzeby usuwania kont na portalach społecznościowych, bo przecież Internet jest dla ludzi, tylko trzeba umieć z niego korzystać.
sobota, 8 kwietnia 2017
"Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie"
Grupa przyjaciół podczas wspólnej kolacji postanawia upublicznieć wszystkie swoje maile, połączenia i smsy. Brzmi nieźle, prawda? Dla mnie sam opis, w połączeniu z licznymi rekomendacjami znajomych sprawił, że film "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" stał się dla mnie pozycją obowiązkową.
Mam ogromną słabość do filmów, które opierają się niemal wyłącznie na dialogach. Nie ma tu akcji ani efektów specjalnych, czy wybuchów, które skupiają naszą uwagę. Jedno pomieszczenie, grupa ludzi, z których każde ma swój charakter, swoją historię, swoje tajemnice. Myślę, że scenariusz tego filmu wspaniale oglądałoby się na deskach teatru! Co nie zmienia faktul że ekranowa adaptacja jest bardzo satysfakcjonująca!
Po seansie zastanawiam się tylko ilu z nas odważyłoby się przeczytać wszystkie swoje smsy, facebookowe rozmowy i maile w gronie najbliższych przyjaciół. Kto z nas odebeprałby telefon z włączonym głośnikiem nie wiedząc czego się spodziewać po rozmówcy? A przede wszystkim, ile moglibyśmy się dowiedzieć o nas samych gdybyśmy odważyli się zrzucić maski?
Nie wiem tylko jaki geniusz opisał ten film jako komedię??!!! To, wbrew pozorom, jest gorzki dramat, który kusi początkowo lekką formą, trochę usypia naszą czujność, by w końcu pozostawić nas z moralnym kacem i męczącymi przemyśleniami. Zdecydowanie, jest to jeden z lepszych filmów, który ostatnio widzałam. Niepozorny, a naprawdę interesujący.
Zdecydowanie polecam, pewnego wieczoru, wybrać włoski film zamiast kolejnej amerykańskiej nawalanki albo nieśmiesznej polskiej komedii!
sobota, 1 kwietnia 2017
"Piękna i Bestia" - powrót do dzieciństwa.

Oczywistym dla mnie był wybór wersji z napisami, głównie ze względu na fantastycznych aktorów. Jeśli chodzi o casting, to aktorska wersja klasycznej animacji jest strzałem w dziesiątkę. Emma Watson jest cudowna, Kevin Kline spisuje się świetnie, Dan Stevens nawet pod maską efektów robi dobrą robotę, ale największymi gwiazdami są (tutaj nie będę oryginalna, bo dosłownie każda recenzja, którą czytałam zwracała na to uwagę) Luke Evans i Ewan McGregor, wspierany przez Iana McKellena. Szkoda by było odmówić sobie przyjemności obcowania z ich głosami!
Sporo krytyki można było usłyszeć odnośnie fabuły. Że nie wnosi nic nowego, że właściwie jest kalką pierwowzoru, że czyni film zupełnie niepotrzebnym. Jest w tym sporo prawdy, ale dla mnie nie zmienia to faktu, że aktorska ekranizacja jest po prostu wspaniałym spektaklem i sentymentalną wycieczką do dzieciństwa. Czułam się jak mała dziewczynka siedząc na sali kinowej, z takim właśnie dziecięcym zachwytem chłonęłam film, który jest niesamowicie zrealizowany!!! Te kostiumy, ta scenografia! Po prostu wielkie "WOW"!!! No i muzyka... Znane utwory zauroczyły mnie na nowo. Z nowymi głosami i nieco uwspółcześnioną aranżacją nabrały świeżości, nic nie tracąc ze swojego oryginalnego uroku.

Aktorska "Piękna i Bestia" to klasyczna opowieść zrealizowana na miarę naszych czasów, która jednak, mam nadzieję, przypomni animowany pierwowzór, a nie zastąpi go.
piątek, 17 marca 2017
Prawdziwy King z tego "Konga"
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl po seansie filmu "Kong. Wyspa Czaszki" to: ależ to wygląda!!!
Kong wita nas na Wyspie Czaszki już w otwierającej sekwencji i od razu robi piorunujące wrażenie. I to jest cały sens tego filmu.
Kong wita nas na Wyspie Czaszki już w otwierającej sekwencji i od razu robi piorunujące wrażenie. I to jest cały sens tego filmu.
Historia jest dość prosta. Grupa badaczy, wraz z wojskową eskortą, udaje się na tytułową wyspę by odkryć co kryją niezbadane, do tej pory, tereny. Jednak swoja obecność zaznaczają bombami, a to spotyka się z dość brutalną odpowiedzią ze strony miejscowego króla - Konga. Bohaterowie rozbijają się w różnych częściach wyspy, wiedzą tylko kiedy i gdzie muszą się znaleźć by móc się z niej wydostać. Postaci napisane są dość schematycznie, ale wspólnie tworzą ciekawą ekipę.
Jest piękna i dobra pani fotograf, dzielny i szlachetny tropiciel, naukowiec skrywający tajemnicę, owładnięty żądzą zemsty wojskowy, zbzikowany rozbitek i jeszcze kilka innych osób, które tworzą tło. Wszyscy bohaterowie zostali napisani od linijki. Nie mamy wątpliwości kto jest maksymalnie zły, a kto krystalicznie dobry. Nawet nie jestem w stanie z pamięci przytoczyć ich imion, no oprócz Conrada i Marlowa (tutaj ukłony dla polonistów), ponieważ pełnią one rolę drugorzędną. Nie jest istotne jak dana postać się nazywa, ale jaką rolę w filmie pełni. Ale szczerze powiedziawszy, nie ma to najmniejszego znaczenia! I co z tego, że nie pamiętam czy chińska pani biolog miała jakieś imię! Jest ono zupełnie nieistotne! To, co się liczy to doskonała rozrywka od pierwszych minut seansu!!! Zapierające dech w piersiach ujęcia (te śmigłowce zawieszone w powietrzu!), doskonałe zdjęcia, wspaniałe przedstawienie egzotycznej dżungli i poczucie zagrożenia, tajemnicy, rewelacyjnej przygody. No i ten Kong... Ależ on wygląda! Właściwie spokojnie mogę uwierzyć, że gdzieś tam na Pacyfiku jest sobie nieodkryta wyspa, na której humanoidalna, gigantyczna małpa spuszcza łomot drapieżnym jaszczurom.
Idąc na film "Kong: Wyspa Czaszki" nie można spodziewać się rozbudowanej alegorii i poszukiwaniu własnej tożsamości w czasie przeprawy przez egzotyczny las, ale doskonałej przygody z banalnym morałem, wbijających w fotel, od pierwszej sekwencji, efektów specjalnych i świetnej, naprawdę świetnej rozrywki.
poniedziałek, 6 marca 2017
"Milczenie", w którym powiedziano za dużo.
Pamiętam moje emocje po seansie "Incepcji", pamiętam dyskusje dotyczące zakończenia, pamiętam pole do interpretacji, które zostawiał widzom film Nolana. W "Milczeniu" nam to zabrano i dlatego wyszłam z sali zirytowana i z bardzo niejednoznacznymi wrażeniami.
Najnowsze dzieło Martina Scorsese opowiada o młodych jezuitach, którzy wyruszają do odległej Japonii by odnaleźć swojego mentora, o którym dochodzą ich niepokojące słuchy, że porzucił wiarę. W XVII wieku na dalekim wschodzie chrześcijanie są brutalnie prześladowani dlatego ich misja jest niezwykle niebezpieczna. Jednak na miejscu zastają ludzi, którzy witają ich z otwartymi ramionami. tęskniących za obecnością duchownych. Wierzących pomimo zagrożenia. Młodzi księża ukrywając się starają się spełniać swoją posługę. Wkrótce sami przekonują się czym grozi wiara w Jezusa na tamtych terenach.
Film od samego początku robi piorunujące wrażenie leżeli chodzi o zdjęcia. Dosłownie dech zapiera! Natomiast kompletnie nie pamiętam muzyki. Nie jestem pewna czy to dobrze, bo była dyskretnym tłem historii, czy jednak świadczy to na niekorzyść. No, ale nie to jest najważniejsze. Sama opowieść jest niezwykła bo porusza bardzo ciekawe i trudne tematy. Problem prześladowań, siłę wiary, zasadność misji, obecności Boga wobec cierpienia i to, co mnie osobiście najbardziej poruszyło - temat męczeństwa. Sam główny bohater musi się zastanowić czy gotów jest poświęcić życie dla chwały Boga, czy własnej. I, o ile łatwiej jest ofiarować swoje życie, czy jest gotów narażać na to innych wiernych. Jest wiele tematów, które dają do myślenia, zmuszają do stawiania sobie tych samych pytań, jednak w moim odczuciu nie zostały one wystarczająco rozwinięte, mimo, że film trwa niemal 3 godziny. I ten czas trwania jest kolejnym z problemów filmu. 3 godziny to za dużo, szczególnie dlatego, że jest sporo scen, których mogłoby nie być, bez szkody dla opowiedzianej historii. Bardzo rażą także spore błędy montażowe i dźwiękowe, widoczne nawet dla laika. Jest to o tyle niezrozumiałe, ze mówimy o filmie tak uznanego twórcy, jakim jest Martin Scorsese.
"Milczenie" to film, który naprawdę potrafi poruszyć i dać do myślenia, jednak samo zakończenie dużo na zabiera. To już kolejny, w niedługim czasie obejrzany przeze mnie film, który swoją dosłownością psuje odczucia. Tak, jakby autorzy zwątpili w inteligencję widzów i postanowili za wszelką cenę upewnić się, że będziemy dobrze wiedzieć co mieli na myśli. Stąd właśnie moje porównanie do "Incepcji". Po seansie "Milczenia" nie ma o czym dyskutować, bo sam film powiedział już za wiele,
P.S. Nie jestem fanką narracji z offu. Mam wrażenie, że jest to zabieg mający ukryć niedociągnięcia scenariusza. Ale nie jest to coś, co mocno wpływa na jakość filmu.
sobota, 4 marca 2017
NADRABIAM ZALEGŁOŚCI: "Stranger things"
Tym razem, przy okazji wolnego dnia postanowiłam nadrobić serialowe zaległości. Przyszła w końcu pora na "Stranger things" - serial, niemal jednogłośnie, uznany za najlepszy w ubiegłym roku. Ja wobec niego byłam bardzo sceptyczna i pewnie dlatego seans odkładałam aż do teraz. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że będzie to aż tak dobra rozrywka. Z wielu stron dochodziły mnie pozytywne rekomendacje, a wszelkie recenzję były nawet bardziej niż entuzjastyczne. Trochę miałam obawy, czy się nie rozczaruję, ponieważ zwykle jestem sceptyczna, gdy wszyscy mówią, że coś jest dobre. No i w końcu sama się przekonałam.
Ciesze się, że wybrałam na seans dzień wolny bo mogłam po prostu nie odrywać się od serialu. Już od samego początku, trzyma widza w napięciu.
"Stranger things" rozpoczyna się od tajemniczego zaginięcia chłopca w małym miasteczku gdzieś w Stanach Zjednoczonych, w latach 80. Na spokojna miejscowość pada strach. Mamy zabraniają dzieciom wychodzić z domów, a szkolna społeczność organizuje memoriały i czuwania. Tylko matka chłopaka nie wierzy, że jej syn nie żyje i postanawia go za wszelką cenę odnaleźć. Zaginięcie chłopca zbiega się z pojawieniem się w miasteczku tajemniczej dziewczynki, z której pomocą przyjaciele zaginionego postanawiają odnaleźć go na własną rękę.
Ten serial to połączenie "Z Archiwum X" i "Goonies". Z jednej strony tajemniczy przerażający klimat, rodem z horrorów, a z drugiej atmosfera fantastycznej przygody, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że te skrajne, wydawałoby się, emocje wcale się nie gryzą, a wręcz doskonale uzupełniają, sprawiając, że serial od samego początku wciąga i dostarcza zadowalającej rozrywki.
W dużej mierze, za sukces odpowiedzialni są aktorzy. Jeżeli chodzi o dorosłą obsadę, to można powiedzieć, ze są świetnie dobrani i dobrze się spisują, natomiast prawdziwymi gwiazdami są dzieciaki! Są fantastyczni! Sprawiają wrażenie, że całe to aktorstwo to dla nich naprawdę doskonała przygoda. Ogląda się ich doskonale i bez problemu "kradną" show swoim, bardziej doświadczonym kolegom.
Miara dobrego serialu jest to, czy nie możesz się od niego oderwać od pierwszego do ostatniego odcinka. To kryterium "Strenger things" spełnia bez problemu.
Ciesze się, że wybrałam na seans dzień wolny bo mogłam po prostu nie odrywać się od serialu. Już od samego początku, trzyma widza w napięciu.
"Stranger things" rozpoczyna się od tajemniczego zaginięcia chłopca w małym miasteczku gdzieś w Stanach Zjednoczonych, w latach 80. Na spokojna miejscowość pada strach. Mamy zabraniają dzieciom wychodzić z domów, a szkolna społeczność organizuje memoriały i czuwania. Tylko matka chłopaka nie wierzy, że jej syn nie żyje i postanawia go za wszelką cenę odnaleźć. Zaginięcie chłopca zbiega się z pojawieniem się w miasteczku tajemniczej dziewczynki, z której pomocą przyjaciele zaginionego postanawiają odnaleźć go na własną rękę.
Ten serial to połączenie "Z Archiwum X" i "Goonies". Z jednej strony tajemniczy przerażający klimat, rodem z horrorów, a z drugiej atmosfera fantastycznej przygody, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że te skrajne, wydawałoby się, emocje wcale się nie gryzą, a wręcz doskonale uzupełniają, sprawiając, że serial od samego początku wciąga i dostarcza zadowalającej rozrywki.
W dużej mierze, za sukces odpowiedzialni są aktorzy. Jeżeli chodzi o dorosłą obsadę, to można powiedzieć, ze są świetnie dobrani i dobrze się spisują, natomiast prawdziwymi gwiazdami są dzieciaki! Są fantastyczni! Sprawiają wrażenie, że całe to aktorstwo to dla nich naprawdę doskonała przygoda. Ogląda się ich doskonale i bez problemu "kradną" show swoim, bardziej doświadczonym kolegom.
Miara dobrego serialu jest to, czy nie możesz się od niego oderwać od pierwszego do ostatniego odcinka. To kryterium "Strenger things" spełnia bez problemu.
czwartek, 2 marca 2017
"Pokot". Napisane jest: "Nie zabijaj".
"Pokot" to film trudny w odbiorze. I to nie dlatego, że jest jakoś szczególnie skomplikowany czy wymagający, ale dlatego, że trzeba do niego podejść z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, bez pozaekranowych wycieczek, a to może się okazać nie lada wyzwaniem. Mam wrażenie, że większość widzów albo wyjdzie nim zachwycona i nawrócona na wegetarianizm, albo całkowicie zmiesza go z błotem. Ani jedna z tych postaw, moim zdaniem, słuszna nie będzie.
Opowieść o pewnej starszej miłośniczce astrologii i zwierząt toczy się w urokliwych zakątkach Sudetów. Pięknie została przedstawiona tamtejsza natura w różnych porach roku. Klimatyczne zdjęcia i nastrojowa muzyka są tłem walki jaką Duszejko (sama ignoruje swoje imię) toczy z lokalnymi myśliwymi. Wszystko zmienia się gdy kolejne osobistości z najwyższych kręgów władzy zostają znalezione martwe, a wokół widać tylko ślady zwierząt.
Ciężko napisać o tym filmie coś więcej, żeby nie odebrać nikomu pola do własnych przemyśleń. To co ja doceniam, to zwrócenie uwagi na los braci mniejszych. To, że są naszym pożywieniem nie znaczy, że bezkarnie można je zabijać i męczyć. I tyle! Polowania jako rozrywka są idiotyczne. Takie moje zdanie. Daleko mi do wojujących wegetarian. Po prostu dostrzegam różnicę miedzy zabijaniem dla jedzenia, a męczeniem dla własnej przyjemności i jeszcze dorabianiem do tego górnolotnej ideologii. Jednakże wiele mnie w "Pokocie" boli. Coś czego nie lubię w filmach najbardziej czyli skrajności. Jedni są źli tak bardzo jak to tylko możliwe, a inni są niewinni, uroczy, dobrzy, wręcz krystaliczni. Tak to się jednak w życiu nie dzieje. Również zakończenie filmu wpływa negatywnie na jego odbiór. Finał, w którym zabrakło baśni, który stracił zupełnie klimat, i który postawił niebezpieczną tezę, że jeśli jesteś złym człowiekiem to twoje życie niewiele jest warte.
"Pokot" to film, wobec którego ciężko pozostać obojętnym. Sprawia to, że sprawdza się on jako dzieło sztuki, której przecież nadrzędnym zadaniem jest wzbudzać emocje, ale nie sprawdza się jako głos w dyskusji, właśnie dlatego, że mówi widzom jak mają myśleć.
niedziela, 26 lutego 2017
"Ukryte działania" - niby oscarowy, a jednak średniak.
"Ukryte działania" to film, który poza sezonem oscarowym byłby zupełnie inaczej odbierany. Bo to w sumie niezły film jest, tylko zupełnie nie zasłużył na swoja nominację do nagrody Akademii. To taki film, który ogląda się dobrze, jest przyjemny, bardzo grzeczny, tylko po prostu nie wnosi wiele ani do przemysłu filmowego ani do dyskusji o niesprawiedliwości segregacji rasowej.
Film opowiada o czarnoskórych kobietach, zatrudnionych w NASA w latach 60, w roli ludzkich komputerów, Ich praca była żmudna i monotonna, ale znacznie przyczyniła się do postępu przemysłu kosmicznego, w czasach, gdy komputer zajmował całe pomieszczenie i wciąż był nowością, Historia skupia się na trzech bohaterkach: Katherine - genialnej matematyczki, której obliczenia są kluczowe w procesie wysłania pierwszego Amerykanina w przestrzeń kosmiczną; Mary, która o możliwość zdobycia tytułu inżyniera musi stoczyć batalię w sądzie; oraz Dorothy, która walczy o zostanie kierownikiem zespołu. Dziewczyny są dzielne, stawiają czoła wszelkim przeciwnością i zdobywają uznanie i szacunek współpracowników. Jednak jest to film przedstawiający historię konkretnych osób, niezwykle gloryfikującą, a nie skupiającą się na szerszym problemie. Właśnie ta poprawność i lekkość "Ukrytych działań" jest, moim zdaniem, jego największa wadą. Brakuje w nim charakteru, czegoś, co wniesie ładunek emocjonalny. Bo tutaj nawet nie ma komu kibicować, od razu czujemy, że wszystko będzie dobrze. Film, który jest nijaki nie może być dobry, a już na pewno nie powinien być rozważany jako jeden z najlepszych filmów roku.
Oczywiście do technicznych rzeczy przyczepić się nie można. Scenografia jest wiarygodna, kostiumy wiernie oddające uroki epoki, a wplecione w montaż archiwalne ujęcia dodają realizmu. Aktorsko film jest również niezły, ale tutaj "niezły" nieszczególnie jest komplementem. Wszystko jest zagrane dobrze, ale nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek zachwycał. Ja tylko miałam problem z Jimem Parsonsem ponieważ przez cały film tylko czekałam aż wyskoczy z Sheldonowym "BAZINGA!".
Także, największa bolączką "Ukrytych działań" jest jego poprawność. Ogląda się przyjemnie, ale nie ma się czym zachwycić. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nominacja do Oscara ma zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po zeszłorocznych #Oscarssowhite...
Film opowiada o czarnoskórych kobietach, zatrudnionych w NASA w latach 60, w roli ludzkich komputerów, Ich praca była żmudna i monotonna, ale znacznie przyczyniła się do postępu przemysłu kosmicznego, w czasach, gdy komputer zajmował całe pomieszczenie i wciąż był nowością, Historia skupia się na trzech bohaterkach: Katherine - genialnej matematyczki, której obliczenia są kluczowe w procesie wysłania pierwszego Amerykanina w przestrzeń kosmiczną; Mary, która o możliwość zdobycia tytułu inżyniera musi stoczyć batalię w sądzie; oraz Dorothy, która walczy o zostanie kierownikiem zespołu. Dziewczyny są dzielne, stawiają czoła wszelkim przeciwnością i zdobywają uznanie i szacunek współpracowników. Jednak jest to film przedstawiający historię konkretnych osób, niezwykle gloryfikującą, a nie skupiającą się na szerszym problemie. Właśnie ta poprawność i lekkość "Ukrytych działań" jest, moim zdaniem, jego największa wadą. Brakuje w nim charakteru, czegoś, co wniesie ładunek emocjonalny. Bo tutaj nawet nie ma komu kibicować, od razu czujemy, że wszystko będzie dobrze. Film, który jest nijaki nie może być dobry, a już na pewno nie powinien być rozważany jako jeden z najlepszych filmów roku.
Oczywiście do technicznych rzeczy przyczepić się nie można. Scenografia jest wiarygodna, kostiumy wiernie oddające uroki epoki, a wplecione w montaż archiwalne ujęcia dodają realizmu. Aktorsko film jest również niezły, ale tutaj "niezły" nieszczególnie jest komplementem. Wszystko jest zagrane dobrze, ale nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek zachwycał. Ja tylko miałam problem z Jimem Parsonsem ponieważ przez cały film tylko czekałam aż wyskoczy z Sheldonowym "BAZINGA!".
Także, największa bolączką "Ukrytych działań" jest jego poprawność. Ogląda się przyjemnie, ale nie ma się czym zachwycić. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nominacja do Oscara ma zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po zeszłorocznych #Oscarssowhite...
środa, 8 lutego 2017
"Jackie" - fenomenalna kreacja aktorska w przeciętnym filmie.
"Jackie" to nie jest film biograficzny. Nie jest to opowieść o życiu Jacqueline Kennedy. Jest to portret kobiety i jej żałoby. Cała opowieść skupia się na krótkim wycinku życiorysu Pierwszej Damy, zamyka się właściwie w tygodniu, który upłynął od zamachu na prezydenta w Dallas. Nie mamy tutaj epickiej historii miłości, kampanii wyborczej czy też lat późniejszych. Uważam, że to było najlepsze posunięcie, bo zamiast kolejnej, nudnej, zwykłej biografii dostajemy napakowane emocjami wspomnienie.
Jak już wspomniałam fabuła zamyka się w krótkim czasie po śmierci prezydenta i obejmuje głównie przygotowania do pogrzebu. Natomiast przybrała ona, moim zdaniem, okropnie oklepaną formę. Jackie Kennedy spotyka się z dziennikarzem, niedługo po pogrzebie męża i opowiada mu o tamtych smutnych wydarzeniach ze swojej perspektywy, a kolejne wspomnienia są widzom prezentowane. Wydaje mi się, że jest to forma na tyle sprawdzona, że po prostu jest bezpieczna, ale niespecjalnie porywająca. Podobnie, jak wplatane w niektóre ujęcia archiwalne nagrania z lat 60. I muzyka... Chyba pierwszy raz przeszkadzała mi ona w odbiorze. Jest ciężka, aż przytłaczająca, funeralna ale zarazem niesamowicie nachalna. Wszystko to sprawia, że film nie robi szczególnego wrażenia. Brak w nim spójności, bo mamy wrażenie, że przeskakujemy tylko z jednego dialogu do kolejnego. Piękne natomiast są niespieszne, intymne ujęcia kamery, która zatrzymuje się najczęściej na twarzy bohaterki. Najbardziej emocjonalne są sceny, w których nie pada ani jedno słowo.
W całym tym niespójnym bałaganie króluje ONA! Niezwykła i zachwycająca Natalie Portman, która wielokrotnie udowodniła, że jest wspaniałą aktorką, ale w tym filmie jest po prostu gwiazdą! Całkowicie absorbuje naszą uwagę, jest tak prawdziwa, że właściwe mogłaby być panią Kennedy. Jej kreacja jest naprawdę wyjątkowa i z całego serca życzę jej kolejnego Oscara! Proszę wybaczyć ale Emma Stone (swoją drogą całkiem urocza w "La La Land") nie może się równać z Natalie Portman w roli Jackie.
Jak już wspomniałam fabuła zamyka się w krótkim czasie po śmierci prezydenta i obejmuje głównie przygotowania do pogrzebu. Natomiast przybrała ona, moim zdaniem, okropnie oklepaną formę. Jackie Kennedy spotyka się z dziennikarzem, niedługo po pogrzebie męża i opowiada mu o tamtych smutnych wydarzeniach ze swojej perspektywy, a kolejne wspomnienia są widzom prezentowane. Wydaje mi się, że jest to forma na tyle sprawdzona, że po prostu jest bezpieczna, ale niespecjalnie porywająca. Podobnie, jak wplatane w niektóre ujęcia archiwalne nagrania z lat 60. I muzyka... Chyba pierwszy raz przeszkadzała mi ona w odbiorze. Jest ciężka, aż przytłaczająca, funeralna ale zarazem niesamowicie nachalna. Wszystko to sprawia, że film nie robi szczególnego wrażenia. Brak w nim spójności, bo mamy wrażenie, że przeskakujemy tylko z jednego dialogu do kolejnego. Piękne natomiast są niespieszne, intymne ujęcia kamery, która zatrzymuje się najczęściej na twarzy bohaterki. Najbardziej emocjonalne są sceny, w których nie pada ani jedno słowo.
W całym tym niespójnym bałaganie króluje ONA! Niezwykła i zachwycająca Natalie Portman, która wielokrotnie udowodniła, że jest wspaniałą aktorką, ale w tym filmie jest po prostu gwiazdą! Całkowicie absorbuje naszą uwagę, jest tak prawdziwa, że właściwe mogłaby być panią Kennedy. Jej kreacja jest naprawdę wyjątkowa i z całego serca życzę jej kolejnego Oscara! Proszę wybaczyć ale Emma Stone (swoją drogą całkiem urocza w "La La Land") nie może się równać z Natalie Portman w roli Jackie.
poniedziałek, 23 stycznia 2017
"Pasażerowie" to taki film, który mógł być niezły.
"Pasażerowie" to film, który bardzo mnie rozczarował. Fakt, że w kinie dostajemy zupełnie inny film, niż wskazywałby na to zwiastun. I tutaj jeszcze wszystko byłoby w porządku. No to od początku!
Trailer opowiadał o dwójce pasażerów kosmicznej podróży, którzy budzą się przedwcześnie z niewiadomych przyczyn. Utrzymany był trochę w konwencji międzygalaktycznego romansu z katastrofą kosmiczną w tle. Brzmi niespecjalnie prawda? No dla mnie też nie było, ale z braku ciekawszych propozycji kinowych końcem roku i tak postanowiłam się wybrać na seans.
A tutaj zaskoczenie, bo dostałam opowieść o mężczyźnie, który rzeczywiście budzi się przedwcześnie z powodu niezidentyfikowanej awarii, ale budzi się sam... Początkowo usiłuje ustalić co się stało, jest przerażony, próbuje dostać się do niedostępnych dla niego części statku. Gdy już pierwszy szok mija, postanawia wykorzystać swoją sytuację i dobra, które obiecuje luksusowy prom, a z których teraz może korzystać na wyłączność. Pije, bawi się, odkrywa ale jednak samotność go dopada; jest już na skraju wytrzyma kiedy poznaje dziewczynę. Właściwie nie tyle poznaje, co dostrzega. Oczywiście ona nadal bezpiecznie sobie śpi, oczekując na dotarcie do celu. Jim (nasz bohater) zakochuje się, a wręcz dostaje obsesji na punkcie pięknej Aurory. Postanawia ją wybudzić. Wątpliwości targające Jimem i jego obsesja toczą ze sobą nierówny pojedynek. Jednak gdy Aurora zostaje wybudzona, zwala ten fakt na nieszczęśliwy wypadek i w końcu godzi się z myślą, że nie będzie jej dane żyć na pozaziemskiej kolonii. Okazuje się, że naturalną koleją rzeczy jest romans dwójki nieszczęśników. Jednak prawda wychodzi na jaw. Swoją złość, rozczarowanie i żal Aurora wyładowuje na Jimie, z którym teraz czuje się uwięziona.
I to jest najciekawsza część filmu. Jest pełna emocji. Najpierw wątpliwości Jima i jego walka ze sobą, później trochę słabszy moment, gdy młodzi poznają się i zakochują, a w końcu prawda uwalnia gniew i świadomość Aurory, ze została skazana na spędzenie resztek życia ze swoim mordercą. I gdyby film pociągnął ten wątek, gdyby spróbował znaleźć jakieś rozwiązanie, zgłębił relacje i emocje to naprawdę mógłby być niezły! Ale po co... Przecież mało dostajemy filmów katastroficznych, więc i tutaj następuje beznadziejny zwrot akcji prowadzący do heroicznych czynów, pompatycznych deklaracji i wtórnych pomysłów, który sprawia, że film "Pasażerowie" jest głupi, zbędny i mało oryginalny.
Jestem nim niesamowicie rozczarowana, tym bardziej, że mógł być lepszy.
Trailer opowiadał o dwójce pasażerów kosmicznej podróży, którzy budzą się przedwcześnie z niewiadomych przyczyn. Utrzymany był trochę w konwencji międzygalaktycznego romansu z katastrofą kosmiczną w tle. Brzmi niespecjalnie prawda? No dla mnie też nie było, ale z braku ciekawszych propozycji kinowych końcem roku i tak postanowiłam się wybrać na seans.


Jestem nim niesamowicie rozczarowana, tym bardziej, że mógł być lepszy.
niedziela, 22 stycznia 2017
"Sing" - piosenka jest dobra na wszystko!
Ja naprawdę uwielbiam animacje! "Sing" wydawał mi się pozycją obowiązkową, a po seansie mogę powiedzieć, ze dostałam to, czego się spodziewałam. "Sing" jest propozycją zdecydowanie dla młodszych widzów, nie sili się na bycie rozrywka dla wielu pokoleń. I całe szczęście! Mam wrażenie, że ostatnio za udane animacje uznaje się, te, które w równym stopniu bawią dużych i małych, jednak część ich gagów zdecydowanie nie nadaje się dla młodego widza. Natomiast "Sing" jest propozycją bezpieczną dla rodziców, chcących wybrać się z pociechą do kina.
Jest to opowieść o aspirującym na wielkiego dyrektora artystycznego misiu koala, który w rzeczywistość doprowadził teatr do upadku, a jedyną szansą na jego uratowanie wydaje się być muzyczne talent show. Skuszeni sporą nagrodą, która okazuje się być nie aż tak spora, zgłaszają się zwierzęta z wszech stron. Na casting trafiają miedzy innymi: niespełniony muzyk - mysz, niezbyt pewna siebie słonica, kura domowa - świnka, czy niezadowolony z gangsterskiego życia goryl. Każdy z nich marzy o śpiewaniu, sławie i pieniądzach.
"Sing" na początku wydaje się być parodią wszechobecnych, muzycznych programów (do moich ulubionych należy scena eliminacji) ale jednak wydźwięk filmu niesie pozytywne przesłanie o podążaniu za marzeniami.
Czytałam zarzuty, że film jest schematyczny i naiwny, ale w końcu to opowieść dla dzieciaków, które mają się świetnie bawić oglądając śpiewające zwierzątka i w tym kontekście "Sing" sprawdza się, moim zdaniem, doskonale.
Duży plus za rewelacyjnie wykorzystane utwory, które tutaj pełnią dopełnienie dialogów, jednak tutaj polska wersja językowa nieco zawodzi, gdyż niemal wszystkie piosenki wykonywane są po angielsku, co nieznającym języka nie pozwoli docenić trafności muzycznych wyborów, ale z drugiej strony pozwala to cieszyć się doskonałymi wykonaniami!
Także ja polecam szczególnie rodzicom z dziećmi i miłośnikom filmów animowanych. Ja się bawiłam całkiem nieźle.
Jest to opowieść o aspirującym na wielkiego dyrektora artystycznego misiu koala, który w rzeczywistość doprowadził teatr do upadku, a jedyną szansą na jego uratowanie wydaje się być muzyczne talent show. Skuszeni sporą nagrodą, która okazuje się być nie aż tak spora, zgłaszają się zwierzęta z wszech stron. Na casting trafiają miedzy innymi: niespełniony muzyk - mysz, niezbyt pewna siebie słonica, kura domowa - świnka, czy niezadowolony z gangsterskiego życia goryl. Każdy z nich marzy o śpiewaniu, sławie i pieniądzach.
"Sing" na początku wydaje się być parodią wszechobecnych, muzycznych programów (do moich ulubionych należy scena eliminacji) ale jednak wydźwięk filmu niesie pozytywne przesłanie o podążaniu za marzeniami.
Czytałam zarzuty, że film jest schematyczny i naiwny, ale w końcu to opowieść dla dzieciaków, które mają się świetnie bawić oglądając śpiewające zwierzątka i w tym kontekście "Sing" sprawdza się, moim zdaniem, doskonale.
Duży plus za rewelacyjnie wykorzystane utwory, które tutaj pełnią dopełnienie dialogów, jednak tutaj polska wersja językowa nieco zawodzi, gdyż niemal wszystkie piosenki wykonywane są po angielsku, co nieznającym języka nie pozwoli docenić trafności muzycznych wyborów, ale z drugiej strony pozwala to cieszyć się doskonałymi wykonaniami!
Także ja polecam szczególnie rodzicom z dziećmi i miłośnikom filmów animowanych. Ja się bawiłam całkiem nieźle.
poniedziałek, 2 stycznia 2017
"Ukryte piękno" - tani symbolizm skrojony pod świąteczne wzruszenia.
"Ukryte piękno" to film, zapowiadany jako niezwykły, poruszający, pełen emocji. Dla mnie ten film to fejk... Sorry, ale chyba jestem za stara żeby nabrać się na te sztucznie nadmuchane frazesy, wyświechtane symbole i drętwe dialogi pełne wzniosłych stwierdzeń, które w rzeczywistości nie niosą żadnych treści.
Film opowiada o Howardzie, odnoszącym sukcesy, przebojowym właścicielu agencji reklamowej, którego spotyka ogromna tragedia. Nie mogąc poradzić sobie z żalem po śmierci córki popada w depresję, a efekty dotykają wszystkich wokół. Rozpada się jego małżeństwo, firma zaczyna mieć problemy finansowe, które odbijają się na grupie wiernych przyjaciół Howarda, którzy z kolei opracowują plan, początkowo mający na celu uratowanie firmy przed bankructwem, a przynoszącym dużo szersze efekty. Howard w ramach swoistej terapii pisze listy do Śmierci, Czasu i Miłości. Przyjaciele zatrudniają aktorów, którzy mają osobiście odpowiedzieć zrozpaczonemu Howardowi. Oczywiście te spotkania wywierają ogromny wpływ nie tylko na samego Howarda ( wręcz mam wrażenie, że na niego najmniejszy), ale także na stroskanych zleceniodawców. I tak to się kręci aż do końcowego twistu, który po pierwsze nie jest wcale tak zaskakujący, a po drugie służy tylko szczęśliwemu zakończeniu, więc jest po prostu zbędny.
Obsada filmu jest iście gwiazdorska. No i co z tego, skoro Will Smith przez pół filmu nic nie mówi, a jak już mówi, to żałujemy, ze się odezwał; Kate Winslet można by zastąpić kimkolwiek innym i nic by to nie zmieniło, Keira Knightley jest manieryczna do przesady, a Edward Norton po prostu się marnuje. Obronną ręką wychodzi tylko Helen Mirren w roli starzejącej się aktorki, szukającej swojej ostatniej, wielkiej roli.
"Ukryte piękno" to film, który tak bardzo chciałby być czymś więcej niż jest w rzeczywistości. Dodatkowo ta bożonarodzeniowa stylistyka robi z niego wydmuszkę. Pięknie opakowaną, opisana znanymi nazwiskami, nie dającą widzom nic więcej. Ja osobiście uwielbiam się wzruszać, wręcz płakać, w kinie, uwielbiam gdy wychodzę z seansu i wciąż przeżywam to, co podane mi zostało na ekranie. Jednak wole gdy to wzruszenie jest wewnętrzną potrzebą, moim osobistym katharsis, a nie podanym mi na siłę, wymuszonym przez twórców efektem. Gdzieś w tym wszystkim pomysł był, jednak nie ze mną te numery :P
Film opowiada o Howardzie, odnoszącym sukcesy, przebojowym właścicielu agencji reklamowej, którego spotyka ogromna tragedia. Nie mogąc poradzić sobie z żalem po śmierci córki popada w depresję, a efekty dotykają wszystkich wokół. Rozpada się jego małżeństwo, firma zaczyna mieć problemy finansowe, które odbijają się na grupie wiernych przyjaciół Howarda, którzy z kolei opracowują plan, początkowo mający na celu uratowanie firmy przed bankructwem, a przynoszącym dużo szersze efekty. Howard w ramach swoistej terapii pisze listy do Śmierci, Czasu i Miłości. Przyjaciele zatrudniają aktorów, którzy mają osobiście odpowiedzieć zrozpaczonemu Howardowi. Oczywiście te spotkania wywierają ogromny wpływ nie tylko na samego Howarda ( wręcz mam wrażenie, że na niego najmniejszy), ale także na stroskanych zleceniodawców. I tak to się kręci aż do końcowego twistu, który po pierwsze nie jest wcale tak zaskakujący, a po drugie służy tylko szczęśliwemu zakończeniu, więc jest po prostu zbędny.
Obsada filmu jest iście gwiazdorska. No i co z tego, skoro Will Smith przez pół filmu nic nie mówi, a jak już mówi, to żałujemy, ze się odezwał; Kate Winslet można by zastąpić kimkolwiek innym i nic by to nie zmieniło, Keira Knightley jest manieryczna do przesady, a Edward Norton po prostu się marnuje. Obronną ręką wychodzi tylko Helen Mirren w roli starzejącej się aktorki, szukającej swojej ostatniej, wielkiej roli.
"Ukryte piękno" to film, który tak bardzo chciałby być czymś więcej niż jest w rzeczywistości. Dodatkowo ta bożonarodzeniowa stylistyka robi z niego wydmuszkę. Pięknie opakowaną, opisana znanymi nazwiskami, nie dającą widzom nic więcej. Ja osobiście uwielbiam się wzruszać, wręcz płakać, w kinie, uwielbiam gdy wychodzę z seansu i wciąż przeżywam to, co podane mi zostało na ekranie. Jednak wole gdy to wzruszenie jest wewnętrzną potrzebą, moim osobistym katharsis, a nie podanym mi na siłę, wymuszonym przez twórców efektem. Gdzieś w tym wszystkim pomysł był, jednak nie ze mną te numery :P
Subskrybuj:
Posty (Atom)