
Przyznam szczerze, że
"Baby Driver" był filmem, na który kompletnie nie czekałam, a właściwie w ogóle o nim nie słyszałam. Dopiero niezwykle entuzjastyczne recenzje blogerów i vlogerów, których śledzę przyczyniły się do tego, że w ogóle wzięłam pod uwagę seans. No i film okazał się prawdziwą "jazdą bez trzymanki".
Historia jest dość prosta. Młody chłopak (o prawdziwie dziecięcej twarzy Ansela Elgorta), odkupując błąd z przeszłości, pracuje jako kierowca zaangażowany w napady na bank. Ma wyjątkowy talent do prowadzenia samochodu, niewiele się odzywa, a ze względu na szumy w uszach nieustannie słucha muzyki. Właściwie to jest miłym chłopcem, który wyczekuje spłaty długu i zakończenia swojej przestępczej działalności, szczególnie gdy poznaje piękną Deborę. Niestety, ten jeden ostatni raz okazuje się być inny niż zaplanowano. I to właściwie tyle. Nic nadzwyczajnego, typowy film akcji.
A jednak nie!

Drugim, a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że głównym, bohaterem filmu jest muzyka. Ale jak ona jest wkomponowana!!! Chociaż nie, to film jest wkomponowany w utwory. Rytm, takt, każde uderzenie jest odwzorowane w tym, co akurat dzieje się na ekranie. Rewelacja! Brawa należą się przede wszystkim montażystom, na których niezbyt często zwraca się uwagę,a le tutaj ich praca broni się sama i wymaga docenienia! Ta praca jest tak pewna i tak świetnie zrobiona, że widz również czuje w sobie narzucony rytm i bawi się doskonale! No i jest tam Jon Hamm więc na brak walorów wizualnych nie możemy narzekać ;)
"Baby Driver" to film, który świetnie się ogląda. Jest konkretną dawką świeżości, na brak której często zdarza mi się narzekać. Jest inny niż to, co zwykle w okresie wakacyjnym fundują nam dystrybutorzy, a dzięki tej wyjątkowości prosta historia pretenduje do tytułu "Film lata 2017".
Polecam bardzo gorąco!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz