poniedziałek, 2 stycznia 2017

"Ukryte piękno" - tani symbolizm skrojony pod świąteczne wzruszenia.

"Ukryte piękno" to film, zapowiadany jako niezwykły, poruszający, pełen emocji. Dla mnie ten film to fejk... Sorry, ale chyba jestem za stara żeby nabrać się na te sztucznie nadmuchane frazesy, wyświechtane symbole i drętwe dialogi pełne wzniosłych stwierdzeń, które w rzeczywistości nie niosą żadnych treści.

Film opowiada o Howardzie, odnoszącym sukcesy, przebojowym właścicielu agencji reklamowej, którego spotyka ogromna tragedia. Nie mogąc poradzić sobie z żalem po śmierci córki popada w depresję, a efekty dotykają wszystkich wokół. Rozpada się jego małżeństwo, firma zaczyna mieć problemy finansowe, które odbijają się na grupie wiernych przyjaciół Howarda, którzy z kolei opracowują plan, początkowo mający na celu uratowanie firmy przed bankructwem, a przynoszącym dużo szersze efekty. Howard w ramach swoistej terapii pisze listy do Śmierci, Czasu i Miłości. Przyjaciele zatrudniają aktorów, którzy mają osobiście odpowiedzieć zrozpaczonemu Howardowi. Oczywiście te spotkania wywierają ogromny wpływ nie tylko na samego Howarda ( wręcz mam wrażenie, że na niego najmniejszy), ale także na stroskanych zleceniodawców. I tak to się kręci aż do końcowego twistu, który po pierwsze nie jest wcale tak zaskakujący, a po drugie służy tylko szczęśliwemu zakończeniu, więc jest po prostu zbędny.

Obsada filmu jest iście gwiazdorska. No i co z tego, skoro Will Smith przez pół filmu nic nie mówi, a jak już mówi, to żałujemy, ze się odezwał; Kate Winslet można by zastąpić kimkolwiek innym i nic by to nie zmieniło, Keira Knightley jest manieryczna do przesady, a Edward Norton po prostu się marnuje. Obronną ręką wychodzi tylko Helen Mirren w roli starzejącej się aktorki, szukającej swojej ostatniej, wielkiej roli.

"Ukryte piękno" to film, który tak bardzo chciałby być czymś więcej niż jest w rzeczywistości. Dodatkowo ta bożonarodzeniowa stylistyka robi z niego wydmuszkę. Pięknie opakowaną, opisana znanymi nazwiskami, nie dającą widzom nic więcej. Ja osobiście uwielbiam się wzruszać, wręcz płakać, w kinie, uwielbiam gdy wychodzę z seansu i wciąż przeżywam to, co podane mi zostało na ekranie. Jednak wole gdy to wzruszenie jest wewnętrzną potrzebą, moim osobistym katharsis, a nie podanym mi na siłę, wymuszonym przez twórców efektem. Gdzieś w tym wszystkim pomysł był, jednak nie ze mną te numery :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz