sobota, 26 listopada 2016

"Sprzymierzeni". Wojna, szpiedzy, miłość, zdrada i... nuda!

   
 Zanim zaczęłam pisać o "Sprzymierzonych" postanowiłam poczytać co zostało już o nim napisane. Okazało się, że film jest raczej dobrze przyjęty, sporo recenzji było pozytywnych, mimo zwrócenia uwagi na mankamenty filmu. Cóż, dla mnie "Sprzymierzeni" to film po prostu nudny...

     Opowiada historię dwójki szpiegów, którzy poznają się w Casablance aby wspólnie wykonać niebezpieczną misję. Najbardziej romantyczne miasto świata sprzyja rozkwitaniu uczuć, więc między bohaterami szybko pojawia się chemia, której nawet wojna niestraszna. Ich romans przeradza się w małżeństwo, zakładają rodzinę, lecz wkrótce ich szczęście zostaje przyćmione przez cień zdrady.

Wydawać by się mogło, że będzie to doskonała historia szpiegowska, trzymający w napięciu film akcji, a do tego namiętny romans i wyciskający łzy, dramat. Z tego wszystkiego zostaje tylko dramat. Dramat widza, który zdecydował się na seans. Film ten nie sprawdza się ani jako opowieść o szpiegach, ani o kochankach. "Sprzymierzeni" podzieleni są na dwie, bardzo wyraźne części. Pierwsza, opowiadająca o misji w Casablance jest zbyt krótka i niedopowiedziana, żeby sprawdzić się jako film akcji, natomiast druga jest zbyt nudna i, niestety, pozbawiona emocji, żeby wywołać łzy w naszych oczach. Największą bolączką tego filmu jest Brad Pitt... To na nim i na zjawiskowej Marion Cotillard skupia się cała historia, to te postacie zajmują praktycznie 90% czasu ekranowego. Jednak Brada Pitta oglądać się nie da... Być może jest to wina charakteryzacji, ale nie zmienia to faktu, że nie mogłam znieść jego grymasów i twarzy pozbawionej jakiejkolwiek emocji. To trochę tak, jakby oglądać Pinokia, udającego prawdziwego chłopca... Plus za to, że "Sprzymierzeni" nie są filmem długim i ta nuda nie trwa w nieskończoność. Wizualna warstwa jest bardzo stylowa, ale niektóre sceny aż ociekają kiczem, więc na koniec nie można nawet powiedzieć, że całość ma klasę.
Jestem rozczarowana.

poniedziałek, 21 listopada 2016

"Jestem mordercą" czyli opowieść o polskim wampirze.

     PRL, lata 60 ubiegłego wieku. W Zagłębiu grasuje Wampir. Brutalnie zabija kobiety, a milicja jest bezsilna, mimo coraz większej ilości ofiar. W momencie, gdy z rąk seryjnego zabójcy ginie bratanica pierwszego sekretarza pojawia się niezwykła presja, żeby złapać mordercę i ogłosić sukces.
W tym momencie poznajemy głównego bohatera. Młodego, inteligentnego oficera MO, który wie, ze za funkcją przywódcy grupy zadaniowej nie kryje się nic dobrego. Dzięki zastosowaniu analizy komputerowej i profilowania psychologicznego szybko udaje się złapać Wampira. Teraz trzeba tylko wszystkich przekonać, że złapało się tego właściwego.

   
Historia, która zainspirowała twórców filmu do dzisiaj wzbudza wiele kontrowersji. Nigdy odpowiednio nie udowodniono winy skazanego, głośny proces był medialną farsą, w śledztwie było wiele niezgodności. Film "Jestem mordercą" zupełnie pozbawia nas jakichkolwiek wątpliwości. Jasno pokazane jest stanowisko autorów. Skazany był niewinny.
Film ten daleki jest od kryminału i wszyscy, którzy właśnie tego gatunku się spodziewali mogą nie być usatysfakcjonowani. Natomiast, postawiona teza o niewinności pozwala nam zagłębić się w interesujący dramat psychologiczny. Jest to niemal studium przypadku człowieka zniszczonego przez władzę, człowieka zniszczonego przez chciwość, człowieka zniszczonego przez chorobę, a w końcu człowieka zniszczonego przez człowieka.

     Najmocniejszą stroną tego filmu są aktorzy, a szczególnie pierwszoplanowy duet Haniszewski - Jakubik. Ich relacja jest niezwykle szczera, poruszająca. Obserwujemy jak milicjant zmienia się z dobrego, ciepłego człowieka, w bezwzględnego karierowicza, natomiast grany przez Jakubika - Kalicki to postać, która raz wzbudza odrazę, raz strach, a przy kolejny spojrzeniu - litość.
Nie jest to film, który ogląda się szczególnie łatwo i przyjemnie. Dominuje beznadzieja PRLu. Jednak twórcy pozwolili sobie na pewną dawkę humoru, która nic całości nie odejmuje.
To co mnie osobiście drażniło to ten jednoznaczny wymiar i dosłowność wyrazu.

poniedziałek, 7 listopada 2016

O niezwykłej odwadze. "Przełęcz ocalonych"

"Przełęcz ocalonych" to głośny film ze względu na postać Mela Gibsona. Jest to jego wielki powrót jako reżysera i absolutnie nie można mu odmówić, ze jest to powrót udany.

Po pierwsze, Gibson wybrał sobie doskonały temat. Obsesja Amerykanów na puncie ich narodowego bohaterstwa jest silniejsza niż środowiskowy ostracyzm. Ale nawet pomijając ten aspekt, historia Desmonda Dossa to fantastyczna opowieść o niezwykłym człowieku i jako taka broni się doskonale na ekranie.

Film Gibsona to opowieść w trzech aktach. Ten podział jest bardzo prosty i wyraźny,ale nie wpływa to na negatywny odbiór całości.

AKT I
Dzieciństwo Desmonda z początku zostaje nam przedstawione jako beztroskie i pełne radości, jednak szybko okazuje się to dziecięcą przewagą nad smutnym losem rodziny wojennego weterana, który nie potrafi pogodzić się z przeszłością, więc topi smutki w alkoholu sprawiając ból całej rodzinie. To już tutaj kształtuje się w młodym chłopaku niechęć do wszelkiej przemocy.
To tutaj, po kilkunastu latach poznaje swoją pierwszą, wielką miłość.

AKT II
Stany Zjednoczone zostają zaatakowane. Młodzi mężczyźni tłumnie zapisują się do armii by bronić swojej ojczyzny. Za przykładem swego ojca i brata, również Desmond zaciąga się do wojska. A gdy odmawia służby z karabinem zostaje postawiony przed sądem wojskowym. Zanim trafi na front musi stoczyć batalię o własne przekonania i ideały, nawet gdy na szali jest jego wolność. Bo Desmond nie poszedł do wojska, żeby zabijać, ale żeby ratować życie. Pragnie być sanitariuszem.

AKT III
Piekło wojny. W całym, najgorszym jej wymiarze. Amerykańscy żołnierze, na dalekim Pacyfiku muszą zdobyć Hacksaw Ridge by zdobyć Okinawę i zrobić krok w stronę zwycięstwa. Japończycy witają ich ogniem, bronią, śmiercią i pogromem. W tym piekle Desmond Doss nie traci nadziei. Kierują swoje modlitwy w stronę Boga zdobywa się na niezwykły czyn i ratuje od pewnej śmierci 75 kompanów. Bez broni zostaje bohaterem wojennym.

Jak już wspomniałam, życie Desmonda Dossa to gotowy scenariusz na film, ale w rekach Mela Gibsona, dodatkowo zyskuje epicką oprawę. Film jest bardzo dobrze zrealizowany. Doskonale przedstawia nam samego bohatera, dokładnie wiemy czym się w życiu kieruje, jakim jest człowiekiem, co jest dla niego ważne i co go ukształtowało. Mocno podkreślona zostaje religijność Dossa, co dla wielu okazuje się zarzutem wobec filmu, dla mnie jednak jego wiara jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym na osobą żołnierza. Początkowe sceny szkolenia wojskowego zaczynają się dość niewinnie, właściwie komediowo. Jednak to co czeka na nas później szybko rozwiewa tan swoisty wojenny romantyzm, tak chętnie ekranizowany w komediach o wojsku czy miłosnych historiach z wojną w tle.
Sceny na Okinawie to jedna z najlepiej przedstawionych sekwencji wojennych, jakie widziałam. Pierwsze starcie trwa chyba kilkanaście minut bez przerwy, nie zwalnia ani na moment. nawet nie jesteśmy w stanie policzyć zabitych i rannych. Te ujęcia to naprawdę majstersztyk!

O "Przełęczy ocalonych" można napisać wiele dobrego, pewnie można temu filmowi również wiele zarzucić. Ja jednak wyszłam z kina zachwycona, niezwykle poruszona odwagą i siłą prostego człowieka, który pragnął uratować "tylko jeszcze jednego".
Naprawdę polecam gorąco bo ten film, mimo całej swojej brutalności, chwyta za serce!

czwartek, 3 listopada 2016

NADRABIAM ZALEGŁOŚCI: "Marsjanin"

"Marsjanin" to film, który długo był dla mnie wyrzutem sumienia. Wszyscy wokół go polecali, wszyscy jednoznacznie twierdzili, że jest niezły, mój brat co chwilę pytał, czy już go oglądałam, a mi jakoś z nim nie było po drodze. No bo w sumie co ciekawego może być w filmie o człowieku, który zostaje sam na Marsie i hoduje tam ziemniaki??? Świeżo po seansie stwierdzam, że jednak coś ciekawego się znajdzie:)
"Marsjanin" zaczyna się, gdy misja na czerwonej planecie trwa już jakiś czas. Kilkuosobowa załoga zbiera próbki i bada nowe tereny. Nadchodzi burza, która zmusza astronautów do ewakuacji. Niestety, w wyniku wypadku, jeden z nich ginie. NASA wydaje smutny komunikat, o jego śmierci, a tymczasem widz dowiaduje się, że jakimś cudem Mark Watney żyje! Został sam na Marsie, na szczęście ma bezpieczną bazę i racje żywnościowe. Jednak nie wystarczą one na 4 lata, a dopiero wtedy można spodziewać się kolejnej misji NASA.
Mark znajduje się w sytuacji beznadziejnej. Niejeden człowiek stwierdziłby, że zje, co ma do zjedzenia i po prostu umrze. On jednak nie poddaje się i postanawia, że zrobi wszystko, by przeżyć.
Zdecydowanie postać Marka jest najmocniejszym punktem całego filmu, Matt Damon dźwiga go na swoich barkach, bo gdyby on nie był taki interesujący i zabawny, film, oparty o tę postać nie miałby sensu. Wbrew pozorom, ja czuję niedosyt tej postaci. Owszem obserwujemy jego walkę o przetrwanie, jego próby komunikacji z Ziemią i to wciąga, ale bardzo brakuje mi w tym filmie głębszego pochylenia się na tym co się dzieje w głowie faceta, który został odizolowany od ludzi na długie miesiące, we wrogim środowisku.

Z drugiej strony, obserwujemy co się dzieje na naszej planecie. Zachowanie NASA po katastrofie, podejmowanie decyzji o kontynuowaniu programów kosmicznych, a w końcu obserwacje samotnego astronauty, próby komunikacji i działania ratunkowe. To wszystko oczywiście buduje nam dynamikę filmu, ale czasami chciałoby się powiedzieć, że to jednak Mark jest gwiazdą, a nie ci wszyscy mądrale!

Nie da się jednak ukryć, że "Marsjanin" to naprawdę przyjemny film! Jest bardzo dowcipny, w taki fajny, niewymuszony sposób. Świetny pomysł na rozrywkę. Mi osobiście najbardziej do gustu przypadły sceny z video blogiem! Okazuje się, że człowiekowi przychodzą do głowy naprawdę ciekawe rzeczy , gdy pogada sobie sam ze sobą ;)
 P.S. Wiem, że film jest na podstawie książki, ale nie czytałam jej, więc do niej nie nawiązuje.