czwartek, 29 września 2016

Trup ściele się gęsto... w Midsomer.

   
Tym razem postanowiłam napisać parę słów o serialu, gdyż więcej czasu ostatnio spędziłam przed małym ekranem. Na tapetę trafiły "Morderstwa w Midsomer" czyli mój ulubiony serial kryminalny.

Jest to serial, na który trafiłam zupełnie przypadkiem. Oglądałam namiętnie ekranizacje powieści Agathy Chriestie i na pewnym forum znalazłam wpis sugerujący, że "Morderstwa w Midsomer" to idealna propozycja dla miłośników klasycznych kryminałów.
     Serial również powstał na podstawie książek. Tak naprawdę to zaczerpnięte z nich są postacie i główne wątki początkowych odcinków. Po raz pierwszy do Midsomer trafiamy w 1997 roku, a serial cieszy się niesłabnącą popularnością, więc doczekał się 110 odcinków ( 90 minut każdy!), a kolejna seria właśnie jest kręcona i spodziewać się jej można w 2017 roku.

Cała akcja toczy się w fikcyjnym hrabstwie - Midsomer, o którym wiemy tylko tyle, że leży gdzieś na angielskiej prowincji. W Couston, stolicy hrabstwa, mieści się wydział zabójstw, który ma naprawdę dużo roboty w tej, nie tak sielskiej, wiejskiej okolicy.






Głównym bohaterem jest charyzmatyczny, stateczny i obdarzony specyficznym poczuciem humoru komisarz Barnaby. Jest to postać na miarę współczesnego Herkulesa Poirota. Ma bystry umysł i wyjątkową umiejętność poznawania się na ludziach. Ja osobiście jestem wielką fanką jego humoru, który jest bardzo cięty, choć tak niepozorny.  Zawsze może liczyć na pomoc swojej wyrozumiałej żony, która, swoją drogą, posiada wyjątkową zdolność znajdowania się w centrum najciekawszych wydarzeń.
Ma też u swojego boku dzielnych pomocników. Pierwszym z nich jest naiwny i nierozgarnięty sierżant Troy, ucząc się od doświadczonego Barnaby'ego w końcu dostaje awans i wyjeżdża. Jego miejsce zajmuje dość pewny siebie Dan Scott, który nie znajduje swojego miejsca na wsi więc oglądamy go w serialu niedługo. Za to dzięki temu poznajemy posterunkowego Jones'a (mój osobisty faworyt) sympatycznego i ambitnego policjanta, który szybko zostaje sierżantem. W końcu przychodzi czas emerytury komisarza, ale bez Barnaby'ego Midsomer nie byłoby takie samo, więc jego posadę przejmuje nieco młodszy kuzyn. I to już u jego boku sierżant Jones doczekał się awansu i własnego posterunku, a do serialu dołącza młody detektyw Nelson. Nie da się ukryć, że postaci przewinęło się już sporo, ale przy serialu, który jest kręcony od niemal 10 lat, nie ma się co temu dziwić.

     No, to tyle słowem wstępu :) Wracam do tytułu tego wpisu i śpieszę z wyjaśnieniami. Oglądając uważnie wszystkie odcinki, zastanawiam się, jakim cudem w tym, całym Midsomer jeszcze ktokolwiek żyje! Średnio na odcinek przypadają trzy zabójstwa, a sposoby na ich popełnienia są naprawdę niezliczone! A poza tym były jeszcze porwania, zaginięcia, samobójstwa i wypadki. Po prostu epicentrum zbrodni! Oprócz tego w Midsomer były duchy, "zmartwychwstania", sekty, okultyzm, masoni, klątwy, czarownice, szantaże, fałszerze, wojny rodów i wiele, wiele innych, naprawdę interesujących wątków. Midsomer miało także swoje własne Krwawe Gody, które niewiele ustępowały tym z Westeros ;)

     Ten serial ma swój, niepospolity styl, który rzeczywiście może przypaść do gustu miłośnikom Agathy Christie. Każdy odcinek to zamknięta historia, z mnóstwem postaci, z których każda wnosi w sprawę coś specjalnego. To nagromadzenie wątków i niespieszna akcja sprawia, że widz przed telewizorem analizuje toczące się śledztwo i sam szuka rozwiązania. Wszystko to okraszone jest sporą dawką poczucia humoru i pięknymi pejzażami angielskiej prowincji. Oczywiście, z czasem wkrada się pewna schematyczność i powtarzalność, a także, wraz z nowoczesnością, traci się unikalny klimat, mimo to dla mnie ten serial jest ogromną przyjemnością. Mimo, że nie wywołuje wielkich emocji, ani nie gwarantuje niezapomnianych przeżyć czy uniesień na pewno pozostanę jego fanką. Mam nadzieję, że kolejna seria mocno uszczupli ludność Midsomer.

wtorek, 20 września 2016

Magia sali kinowej; kiedy nawet słaby film nie zraża. O "Sługach bożych", czyli co poszło nie tak.

     Jest w kinie pewna magia. I nie mam tu na myśli tego, że jesteśmy w stanie wydać pół wypłaty na nadmuchaną kukurydzę i rozcieńczoną colę, ale fakt, że ten wielki ekran stwarza unikalną atmosferę i zapewnia skupienie, niemożliwe do osiągnięcia na kanapie w domowym zaciszu. Siadając w kinowym fotelu absolutnie całą swoją uwagę kierujemy na wyświetlany film, nic nas nie rozprasza (no, chyba że szeleszczące towarzystwo), film nie jest dodatkiem do prasowania, czy jedzenia. Śmiem sądzić, że w tym krótkim momencie jest wszystkim, co nas interesuje. Nawet gdy nielimitowane wizyty w kinie skutkują kolejnymi rozczarowaniami, to jednak nigdy jeszcze nie pojawiło się u mnie znużenie, ani chęć odpoczęcia od seansów. Ja osobiście tęsknię do sali kinowej, do jej atmosfery, a szczególnie gdy nie jest wypełniona po brzegi, gdy mogę cieszyć się nią na wyłączność.


      Było o rozczarowaniach i słabych filmach. "Sługi boże" właśnie najlepszy przykład. Zapowiadał się dość interesująco. W końcu miało być śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci młodej dziewczyny, która rzuciła się z wierzy kościoła. Miało być mrocznie i tajemniczo, A wyszło... jak zwykle. Szkoda, bo jednak za każdym razem mam nadzieję, że ojczyste kino czymś mnie zaskoczy... Ale do rzeczy. "Sługi boże" to film, który kuleje w wielu elementach.

Bohaterowie są bezbarwni! I co z tego, że Bartłomiej Topa świetnym aktorem jest, kiedy grany przez niego komisarz Warski jest postacią wyciętą z szablonu. Policjant z własnym kodeksem moralnym i niezidentyfikowanymi problemami osobistymi. Takich widzieliśmy już w kinie dziesiątki razy. Partnerująca mu niemiecka funkcjonariuszka jest właściwie niewidoczna, a to chyba największy ból, napisać bohatera, którego równie dobrze mogłoby nie być. Ci źli są tak źli, że wiemy to tylko patrząc na ich miny, wcale nas nie interesuje nic więcej na ich temat. Natomiast Małgorzata Foremniak gra postać, która nie może chyba się zdecydować czy chce być doktor Zosią czy jej demonicznym przeciwieństwem... I tu moją największa bolączka, bo ta bohaterka mogłaby być naprawdę ciekawa, ze względu na uwikłanie w dość destrukcyjną relację. Jedyną ciekawą postacią jest organista, grany przez Adama Woronowicza, który ma dość konserwatywne podejście do Kościoła i przezywa wewnętrzne rozdarcie, ze względu na kryzys wiary. Tylko co z tego!? W połowie filmu zupełnie nam znika...

Zdjęcia są absolutnie klimatyczne! Jest w nich mrok, którego brakuje w scenariuszu. Wrocław w kamerze wygląda jak tajemnicze, pełne strachów, ale mimo wszystko urzekające miasto. Tutaj z mojej strony ogromny plus!
Niestety nic nie jest w stanie zatuszować słabej fabuły. Napięcie początkowo budowane jest powoli ale skutecznie, tylko po to by w pewnym momencie zupełnie stracić zainteresowanie widza i zakończyć film, w nudny i rozczarowujący sposób.
Ogólnie mógł to być niezły film, ale ostatecznie odniosłam wrażenie, że twórcom po prostu zabrakło pomysłu.

środa, 7 września 2016

Z cyklu: "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI" ("Eddie zwany Orłem" oraz "Dama w Vanie")

  • O cyklu "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI"
     W mojej głowie zrodził się pomysł takiego cyklu na blogu ponieważ nie zawsze, mimo szczerych chęci, udaje mi się oglądać wszystkie premiery filmowe. I nie mówię tu o filmach, których i tak nie planuję obejrzeć, bo zupełnie mnie nie interesują, ale o takich, na które czekam, lub ciekawość na ich temat mnie zżera, a z różnych powodów znikają mi z repertuaru nieobejrzane. Są to też bardzo często klasyki filmowe, których jakoś nie miałam okazji wcześniej zobaczyć. 
     
     Bardzo długo do takich nieobejrzanych klasyków należała u mnie "Casablanca" ale już zaliczyłam i obiecałam sobie, że nigdy więcej! 

     Także, jeżeli będę pisała o filmie, który już dawno na ekranach nie gości to wpis zatytułowany będzie właśnie jako: "NADRABIAM ZALEGŁOŚCI"

  • "Eddie zwany Orłem"
Eddie skakać niespecjalnie umiał, ale cieszył się tym jak mało kto!
     Pierwszy film, który umknął mi z kin to "Eddie zwany Orłem", lekka, zabawna opowieść o chłopaku, który jako dziecko obiecał sobie, ze zostanie olimpijczykiem. Mimo fizycznych przeszkód, trenował, a właściwie usiłował trenować, każdą, możliwą dyscyplinę, by w końcu dojść do wniosku, że na letnie igrzyska nigdy się nie dostanie, ale przecież są jeszcze zimowe! Tak zaczęła się jego przygoda z nartami. Na lokalnym podwórku odnosił nawet sukcesy, jednak Brytyjski Komitet Olimpijski wprost zapowiedział, że nigdy nie będzie ich reprezentować, więc zdeterminowany Eddie postanowił na własną rękę zakwalifikować się jako skoczek narciarski. 
     Jest to film, oparty na faktach. Eddie Edwards zrobił naprawdę sporą furorę, jako najgorszy skoczek narciarski. Film dość luźno opowiada jego walkę o kwalifikację na igrzyska w Calgary w 1988 r. 
     Jego uniwersalny wydźwięk to radość z tego, co się robi; determinacja w dążeniu do celu, mimo kłód pod nogami i docenianie sukcesów, osiąganych według własnych możliwości. 
Lekki, przyjemny film na rodzinne popołudnie. 

  • "Dama w vanie"
    Nawet bardzo małe rzeczy mogą dawać mnóstwo radości.
     Dla mnie to film niezwykły. Kameralny, jakby teatralny. Zwiastun zapowiadał dość lekką komedię, a okazał się być zachętą do czegoś dużo lepszego. 
Film rozpoczyna się hukiem na tle ciemnego ekranu, a następnie widzimy starszą panią, pędzącą samochodem z rozbitą i zakrwawioną przednią szybą. Właściwie nie wiemy co się stało, bo później ta starsza pani jest już niezrównoważoną włóczęgą, która parkuje swojego vana na pewnej eleganckiej ulicy w Londynie, przemieszczając się tylko spod jednego domu, pod inny. Samochód, który jest jej mieszkaniem staje się elementem krajobrazu i postrachem dla wytwornych mieszkańców, którzy chętnie plotkują, licząc na to, że ich podwórko zostanie pominięte. Nowy mieszkaniec - pisarz i dramaturg, lituje się nad starszą panią i pozwala jej zaparkować zaśmieconego vana na swoim podjeździe. Mam on tam stać kilka tygodni, a zatrzymuje się na dłużej. Między wrażliwym pisarzem, a ekscentryczną starszą panią zawiązuje się osobliwa więź. To przywiązanie, a z czasem i specyficzna przyjaźń wpływa nie tylko na tą dwójkę, ale i na okolicznych mieszkańców. 
     Ta opowieść o międzyludzkich relacjach mnie bardzo wzruszyła. Jest trochę jak przypowieść, która pokazuje jak wiele w nasze życie możne wnieść drugi człowiek, a także ile my możemy uczynić dla tych, wokół nas. 
     Serdecznie polecam "Damę w vanie" miłośnikom dobrego aktorstwa. Ten film, w prostej formie daje nam prawdziwą perełkę w osobie pani Maggie Smith i, niczym jej nieustępującego, Alexa Jenningsa. 

sobota, 3 września 2016

Cena talentu. "Boska Florence", czyli pieniądze to nie wszystko.

      "Boska Florence" to film promowany hasłem o najsłynniejszej śpiewaczce operowej, która nie umiała śpiewać. Zabawny zwiastun przyciągnął widzów mających nadzieję na lekką komedię. Jestem przekonana, że wielu z nich wyszło z sali rozbawionymi i usatysfakcjonowanymi, gdyż historia Florence Foster Jenkins to komedia w czystej postaci.

 
   Bogata kobieta za wszelką cenę postanawia zostać śpiewaczką, mimo że, jak się okazuje w pierwszej chwili, gdy tylko zaczyna śpiewać, kompletnie nie jest do tego stworzona. Jednakże, wspierana przez ukochanego męża, zachęcana przez grono opłaconych wielbicieli i przekonana o własnym talencie rozpoczyna niespodziewaną karierę.
     W filmie tym nie brakuje jednak gorzkich nut (i nie mam tu na myśli wyłącznie, niemiłosiernie fałszującej Florence), bowiem bohaterka umiera na syfilis, którym zaraził ją pierwszy mąż, leczona jest arszenikiem, a każdy dzień jest dla niej darem, gdyż żyje z tą chorobą już niemal 50 lat. Florence pragnie uznania, pragnie blichtru estrady, a jedyne co dostaje to opłacone oklaski i wątpliwe przyjaźnie, naraża się na śmieszność, a w tych nieco wrażliwych, może liczyć wyłącznie na litość.

     Jeżeli chodzi o, wcielającą się w tytułową postać, Meryl Streep, to ja osobiście mam wrażenie, że jest ona już konkurencją wyłącznie dla siebie samej. Jest doskonała, jak w każdej swojej roli i zapewne zgarnie nominację do Oscara, za swoje fałsze, jednak mnie jej kreacja nie zachwyca. Niczego jej nie można odmówić, po prostu chyba przyzwyczaiła nas, że jest świetna i brakuje pewnego efektu "wow". Natomiast, partnerujący jej, Hugh Grant podbija serce jako niewierny, ale niesamowicie oddany mąż! Mimo upływu czasu nie zatracił swojego chłopięcego uroku, a tylko zyskał dojrzałość i klasę.

     "Boska Florence" to nie tylko historia o kobiecie, która mimo przeciwności podążała za marzeniami, to także opowieść o tym że, nawet za wielkie pieniądze, najcenniejszych rzeczy kupić się nie da.