"Zmartwychwstały" to opowieść o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa widziana oczami pewnego rzymskiego żołnierza. Przystojniejszy z braci Fiennes wciela się tu w postać Claviusa, ambitnego wojskowego, który spodziewa się zrobić polityczną karierę i jest na dobrej drodze ku temu. Stacjonując w Jerozolimie ma za zadanie stłumić zamieszki w tym gorącym rejonie Imperium przed wizytą cesarza Tyberiusza. Idzie mu to nieźle, aż dostaje zadanie dopilnowania egzekucji pewnego Nazarejczyka. Wydawałoby się, że problemu nie będzie. Człowiek nie żyje, złożony w grobie, grób zapieczętowany na wyraźna prośbę kapłanów żydowskich. Aż tu nagle rankiem okazuje się, że ciała nie ma! Nie będzie to żaden spojler jeśli napiszę, że Jezus zmartwychwstał a żołnierze, którzy pilnowali grobu rozpowiadają, że uczniowie wykradli ciało. No, to trzeba przeprowadzić śledztwo. I w tym momencie film zamienia się w coś w stylu kryminalnych zagadek Jerozolimy. Temat wałkowany już na wiele sposobów zyskuje tutaj pewną świeżość, która niestety szybko się ulatnia. Clavius okazuje się niezłym detektywem bo wkrótce dociera do miejsca, w którym gromadzą się Apostołowie i osobiście spotyka żywego Jezusa. Ta chwila wszystko zmienia. Rzuca wojsko i ryzykując życiem dołącza do Apostołów żeby ponownie spotkać się z Jezusem. To spotkanie nie jest oczywiste i nie przynosi łatwych odpowiedzi, ale na pewno zmienia człowieka.
Dlaczego moim zdaniem jest to film dla katechetów? Bo to oni go najlepiej wykorzystają. Jest to film posty w odbiorze, napisany dość schematycznie, jakby idealnie na lekcję religii. Niestety jest całkowitym zaprzeczeniem słów: "błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli".
Nieprofesjonalny i wyłącznie subiektywny zbiór opinii na temat filmów, seriali i literatury.
sobota, 19 marca 2016
Finałowe rozczarowanie. O "Na granicy".
Nie będę owijać w bawełnę, Filmem "Na granicy" zainteresowałam się wyłącznie ze względu na pana Marcina Dorocińskiego, który gra w nim jedną z głównych ról, a którego ja osobiście jestem wielką fanką. Później poczytałam i stwierdziłam, że fabuła brzmi ciekawie. Jest to historia byłego pogranicznika, który zabiera swoich dwóch synów w głąb Bieszczad. W dzikiej głuszy czyha wiele niebezpieczeństw, szczególnie gdy na ekranie pojawia się tajemniczy Konrad (w tej roli Marcin Dorociński).
Nie będę się rozpisywać. "Na granicy" od samego początku kusi gęstą atmosferą. Mroczną i tajemniczą. Niewiele pada słów i panuje nastrój oczekiwania. Widz siedzi i niemal obgryza paznokcie czekając na to co nastąpi. Równomiernie budowane oczekiwanie i emocje niestety nie utrzymują się do finału. Dlatego tak mnie ten film rozczarował...
Człowiek spodziewa się czegoś zdecydowanie ciekawszego niż dostaje. A szkoda, bo to mógłby być naprawdę niezły film.
Bieszczady chyba są trochę pechowe dla tych, którzy usiłują je filmować. Całkiem nieźle pamiętam szeroko reklamowany serial HBO "Wataha" opowiadający o bieszczadzkich pogranicznikach, który miał dokładnie ten sam problem. Rozkręcał się i wciągał, żeby w efekcie rozczarować w finale.
Pozostaje mieć nadzieję, że Bieszczady doczekają się swojego filmowego pomnika, ale "Na granicy" nim nie zostanie.
Nie będę się rozpisywać. "Na granicy" od samego początku kusi gęstą atmosferą. Mroczną i tajemniczą. Niewiele pada słów i panuje nastrój oczekiwania. Widz siedzi i niemal obgryza paznokcie czekając na to co nastąpi. Równomiernie budowane oczekiwanie i emocje niestety nie utrzymują się do finału. Dlatego tak mnie ten film rozczarował...
Człowiek spodziewa się czegoś zdecydowanie ciekawszego niż dostaje. A szkoda, bo to mógłby być naprawdę niezły film.
Bieszczady chyba są trochę pechowe dla tych, którzy usiłują je filmować. Całkiem nieźle pamiętam szeroko reklamowany serial HBO "Wataha" opowiadający o bieszczadzkich pogranicznikach, który miał dokładnie ten sam problem. Rozkręcał się i wciągał, żeby w efekcie rozczarować w finale.
Pozostaje mieć nadzieję, że Bieszczady doczekają się swojego filmowego pomnika, ale "Na granicy" nim nie zostanie.
wtorek, 15 marca 2016
Tak dużo filmów oglądam, że nie nadążam pisać :)
Karta Cinema City Unlimited jest moim nowym przyjacielem i powoli staje się chyba najlepszym :P
Mała rzecz, a ma niesamowitą zdolność wyrywania człowiekowi chwil z życiorysu i ofiarowywania ich na ołtarzu kinematografii. Generalnie nie narzekam ale jak daję się skusić na kiepskie filmy to potem mogę mieć pretensje tylko do siebie. Jako, że samokrytyki nie lubię to zwalę na Unlimited fakt, że oglądałam ostatnio "Bogów Egiptu" czy "Londyn w ogniu".
Jestem pewna, że "Londyn w ogniu" znajdzie wielu miłośników. Jest to film prosty, niewymagający myślenia, właściwie czytać też specjalnie nie trzeba, bo kosztem dobrych dialogów mamy walące się budynki, niekończące się magazynki w niezliczonej ilości broni i głównie biegających bohaterów. Ale co ta za bohaterowie! Mamy tutaj samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który po raz kolejny (po "Olimpie w ogniu") udowadnia terrorystom, że chętnie odda życie dla Ameryki, i mamy jego dzielnego ochroniarza, który jak zwykle wyciągnie go z najgorszej opresji. Prezydent to dosłownie wcielenie amerykańskiej dumy, a jego dzielny bodyguard to twardziel jakich mało. Niestety, film nie ma nic ciekawszego do zaoferowania niż zmartwiona mina Gerarda Butlera. Jest to obraz wyłącznie dla wielbicieli filmów akcji, którzy nie oczekują niczego więcej ponad wybuchy, pościgi i duuużo strzelania. Mi osobiście przykro się patrzyło na tak niszczone moje ulubione miasto.
O ile jeszcze "Londyn w ogniu" oglądało się z uśmiechem na twarzy, o tyle "Bogowie Egiptu" przyprawili mnie o nieznośny ból głowy. Moim skromnym zdaniem Gerard Butler niezłym aktorem jest (wierzę w to odkąd po raz pierwszy oglądałam "Upiora w operze") jednak prześladuje go pech średnich i kiepskich ról. Ale nazwać "Bogów Egiptu" filmem kiepskim to spore niedopowiedzenie. Ten film jest bardzo słaby. To taka trochę bombka choinkowa. Piękna, błyszcząca, efektowna ale zupełnie pusta w środku. Ogólnie film jest o złym Secie, który przejmuje władze nad Egiptem i o biednym, wspaniałym i dobrym Horusie, który musi odzyskać swoją boskość i uratować ludzi. Ogólnie film jest nudny jak nie wiem... Gdzieś tam pomiędzy Butlerem i Nikolajem Coster-Waldau (który ręce obie posiada, ale cierpi na brak oczu..) plączą się inni bogowie i jakiś chłopaczek, który jak na Egipcjanina przystało jest białym blondynem :P
Jeżeli ktoś tego filmu nie widział, a planuje to z dobrego serca ostrzegam: omijajcie go z daleka! Naprawdę, jest wiele innych filmów wartych Waszego czasu!
Mała rzecz, a ma niesamowitą zdolność wyrywania człowiekowi chwil z życiorysu i ofiarowywania ich na ołtarzu kinematografii. Generalnie nie narzekam ale jak daję się skusić na kiepskie filmy to potem mogę mieć pretensje tylko do siebie. Jako, że samokrytyki nie lubię to zwalę na Unlimited fakt, że oglądałam ostatnio "Bogów Egiptu" czy "Londyn w ogniu".
Jestem pewna, że "Londyn w ogniu" znajdzie wielu miłośników. Jest to film prosty, niewymagający myślenia, właściwie czytać też specjalnie nie trzeba, bo kosztem dobrych dialogów mamy walące się budynki, niekończące się magazynki w niezliczonej ilości broni i głównie biegających bohaterów. Ale co ta za bohaterowie! Mamy tutaj samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który po raz kolejny (po "Olimpie w ogniu") udowadnia terrorystom, że chętnie odda życie dla Ameryki, i mamy jego dzielnego ochroniarza, który jak zwykle wyciągnie go z najgorszej opresji. Prezydent to dosłownie wcielenie amerykańskiej dumy, a jego dzielny bodyguard to twardziel jakich mało. Niestety, film nie ma nic ciekawszego do zaoferowania niż zmartwiona mina Gerarda Butlera. Jest to obraz wyłącznie dla wielbicieli filmów akcji, którzy nie oczekują niczego więcej ponad wybuchy, pościgi i duuużo strzelania. Mi osobiście przykro się patrzyło na tak niszczone moje ulubione miasto.
O ile jeszcze "Londyn w ogniu" oglądało się z uśmiechem na twarzy, o tyle "Bogowie Egiptu" przyprawili mnie o nieznośny ból głowy. Moim skromnym zdaniem Gerard Butler niezłym aktorem jest (wierzę w to odkąd po raz pierwszy oglądałam "Upiora w operze") jednak prześladuje go pech średnich i kiepskich ról. Ale nazwać "Bogów Egiptu" filmem kiepskim to spore niedopowiedzenie. Ten film jest bardzo słaby. To taka trochę bombka choinkowa. Piękna, błyszcząca, efektowna ale zupełnie pusta w środku. Ogólnie film jest o złym Secie, który przejmuje władze nad Egiptem i o biednym, wspaniałym i dobrym Horusie, który musi odzyskać swoją boskość i uratować ludzi. Ogólnie film jest nudny jak nie wiem... Gdzieś tam pomiędzy Butlerem i Nikolajem Coster-Waldau (który ręce obie posiada, ale cierpi na brak oczu..) plączą się inni bogowie i jakiś chłopaczek, który jak na Egipcjanina przystało jest białym blondynem :PJeżeli ktoś tego filmu nie widział, a planuje to z dobrego serca ostrzegam: omijajcie go z daleka! Naprawdę, jest wiele innych filmów wartych Waszego czasu!
Subskrybuj:
Posty (Atom)

