Uwielbiam czas Bożego Narodzenia! Całą tę świąteczną atmosferę, a szczególnie cenię czas spędzony w gronie najbliższych. W tym roku upłynął nam on pod hasłem gier planszowych, ale nie zabrakło też odwiecznego pytania (padającego zawsze, kiedy spotykamy się z kuzynami): "co dzisiaj oglądamy?" I jak zwykle odpowiedź nie jest łatwa, bo ciężko nam znaleźć film, którego żadne z nas by nie oglądało lub, który by wszystkich zainteresował. W tym roku, dzięki poświęceniu niektórych, którzy już wcześniej go widzieli padło na "Everest".
Ci, którzy mnie znają wiedzą jaką "miłością" pałam do gór i wszelkiej, okołogórskiej tematyki:P
Ale niech będzie, stwierdziłam. Obiecali, że film jest naprawdę dobry.
Na początku zaznaczę, że nie miałam kompletnie pojęcia, że jest to obraz oparty o prawdziwą historię. Zupełnie nieświadoma wydarzeń z Everestu z maja 1996 roku oglądałam go jak przygodę o zdobywaniu góry. Nie da się ukryć, że film mnie naprawdę zainteresował i oglądałam go z ciekawością, dyskutując z pozostałymi widzami o możliwym zakończeniu. Jakież było moje zdziwienie, gdy na końcu pojawiały się adnotacje dotyczące bohaterów całej historii.
"Everest" skupia się na opowiedzeniu o komercyjnych wyprawach na najwyższy szczyt świata i o tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce, gdy ich członków zaskoczyła burza. Mimo, że obserwujemy wydarzenia głównie z perspektywy wyprawy Roba Halla to przy okazji możemy poznać przewodników i klientów innych wypraw, które tamtego roku zawitały do bazy od Everestem. Obserwujemy jak konkurują i współpracują. W tym filmie możemy dostrzec różnice w prowadzeniu takich wypraw dzięki dwóm przewodnikom. Rob Hall jest tu przedstawiony niemal jako ideał. Doskonały człowiek, doskonały przewodnik. Film niestety nie zgłębia się ani trochę w szczegóły jego decyzji i błędów popełnionych tamtego tragicznego dnia. Z drugiej strony mamy Scotta Fischera, prezentującego jakże odmienny styl prowadzenia wyprawy. Wydaje się lekkomyślny i rozkojarzony. Obie postaci moim zdaniem przedstawione są jednowymiarowo i to jest minus całego filmu, który jednak w ogólnym rozrachunku muszę ocenić na duży plus szczególnie dlatego, iż zaciekawił mnie na tyle, że sięgnęłam po książki opisujące tamte wydarzenia z perspektywy, tych, którzy je przeżyli i dożyli, aby o nich napisać.
Najpierw sięgnęłam po "Wszystko za Everest" Johna Krakauera, dziennikarza, jednego z klientów Roba Halla, a następnie po "Wspinaczkę" Anatolija Bukarajewa przewodnika wyprawy Scotta Fischera, który w swojej książce niejako odpowiada na zarzuty mu postawione przez Krakauera. Obie są niezwykle interesujące i polecam je wszystkim, nie tylko miłośnikom górskich wspinaczek.
Zarówno film "Everest", jak i książki opisujące, przedstawioną w nim historię uczą wielkiego respektu do gór. Nie tylko tych najwyższych!
Jeśli chodzi o "Gwiezdne wojny" to nie jestem ich fanką. Właściwie nie jestem pewna, czy którykolwiek film z serii widziałam w całości. Ogólnie zarys historii znam, ale na tym się kończy moje zaangażowanie w tę (świętą dla niektórych) sagę. Wybrałam się na "Przebudzenie mocy" jako szczęśliwa posiadaczka karty Cinema City Unlimited, którą polecam wszystkim kinomaniakom! Chciałoby się napisać coś innego, zachwycić się i zdeklarować nadrobienie starworsowych zaległości, ale powiem tylko tak: szału nie ma. Oczywiście jest to wyłącznie moja opinia, która nie zmieni zachwytu wiernych fanów i o to właśnie chodzi; każdy ma prawo do własnej opinii, choćby nie wiem, jak różniła się od większości. Niestety, ja nie pałam entuzjazmem wobec filmu, w którym najciekawszą postacią i chyba najlepszym aktorem jest mały robot. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz